poniedziałek, 24 stycznia 2022

Przemysław Piotrowski, Piętno

 

 


Absurdalne wańki-wstańki


Przemysław Piotrowski, Piętno, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2020, s. 463.


    Wielokrotnie deklarowałem, że lubię sięgać po debiuty prozatorskie (nie tylko kryminalne) czy książki nieznanych mi autorów. Pewnie w dużym stopniu wynika to z faktu, że jestem ciekawski – taka skaza albo zaleta (jak kto woli). Niestety, często za tę ciekawość przychodzi mi słono płacić. Nie będę się bawił w suspensy czy budowanie napięcia, bo niczemu w tym przypadku to nie służy, więc zdradzę na samym początku – lektura debiutanckiej powieści kryminalnej Przemysława Piotrowskiego trochę zdrowia mnie kosztowała.
    Do prozy Piotrowskiego zabierałem się jak do jeża przede wszystkim dlatego, że z opisów kolejnych książek z serii o komisarzu Igorze Brudnym wynikało, że są to opowieści o psychopatycznych mordercach. A takich atrakcji mam od kilku lat serdecznie dosyć. Jednak sporo przeczytałem dobrych opinii na temat kryminałów Piotrowskiego, więc koniec końców przemogłem się i zaryzykowałem lekturę Piętna.
    I fakt, intryga kryminalna w debiucie Piotrowskiego zasadza się na sprawdzonym schemacie „ręka, noga, mózg na ścianie” – a dokładniej są w Piętnie dekapitacje, wycinanie narządów wewnętrznych, rozrzucanych potem po mieście, cięcie piłą mechaniczną i inne podobne atrakcje. Byłem przygotowany na to, co mnie czeka, więc cierpliwie znosiłem kolejne opisy tortur i maskar. Tym bardziej że początek powieści wyglądał naprawdę obiecująco. W tej powieści kryminalnej (z grubsza kryminalnej, bo autor domieszał do niej trochę sensacji i… tak, tak, opery mydlanej) Piotrowski „ustawił” ciekawego, dobrze zgranego z fabułą głównego bohatera. Komisarz Brudny jest warszawskim gliną po przejściach (z dobrze przedstawioną psychologicznie, głęboką traumą), milczkiem niespecjalnie skomunikowanym z własną (a i innych) emocjonalnością, inteligentnym i na swój sposób błyskotliwym. Mówiąc krótko, stylowy policjant. Postaciom drugoplanowym w Piętnie (wspomnę choćby partnerkę z pracy Brudnego, Julkę Zawadzką czy inspektora Romualda Czarneckiego) też nic nie brakuje. Piotrowski porusza w powieści ważny i poważny temat – chodzi o handel dziećmi i pedofilię w Kościele. Akcja osadzona jest w Zielonej Górze i okolicach, czyli miejscach w prozie kryminalnej jeszcze słabo opisanych a przecież atrakcyjnych. Do tego Piotrowski posłużył się bardzo zmyślnym konceptem fabularnym. Główny podejrzany w sprawie serii makabrycznych mordów jest łudząco podobny do Brudnego. Szybko okazuje się, że jest to brat bliźniak komisarza, o którego istnieniu Brudny nie miał wcześniej pojęcia. Zapowiadał się naprawdę solidny, ciekawy kryminał, a jednak im dalej w las…
    Co więc poszło nie tak? Głównie końcówka (chociaż pewnie powinienem napisać „końcówka”). Mniej więcej od strony 300 Piętna zanosi się na ostateczną rozgrywkę z psychopatycznym mordercą, który sprowadza strach na Zieloną Górę. A powieść ma ponad 450 stron. „Ostateczna rozgrywka” rozpisana aż na tyle tekstu? W pierwszej chwili pomyślałem, że to bardzo odważne i zarazem oryginalne rozwiązanie, chociaż ryzykowne. Lubię odważnych i bezkompromisowych pisarzy, więc czytałem kolejne strony z uwagą. I faktycznie, od 330 strony wystartowała „ostateczna rozgrywka” i zaczął się ciąg kolejnych podchodów, starć, ucieczek w malowniczych okolicznościach nadodrzańskich terenów… Czegóż tam nie ma?! Oczywiście kolejna dekapitacja, świnie jedzące zwłoki, mocno pokiereszowani bohaterowie, tortury, bójki i strzelaniny na lądzie i wodzie… Niby w tej „końcówce” się dzieje, ale kolejne strony czytałem z rosnącym znużeniem, choć również pewną (niezdrową) ekscytacją, bo Piotrowski zafundował mi (i wszystkim czytelnikom) istną paradę bzdur. I już nawet mniejsza o to, że to ciągnące się w nieskończoność „zakończenie” ma dynamikę równą jeździe w korku na Zakopiance. 

    Do 330 strony działania bohaterów mieszczą się w zakresie prawdopodobieństwa, jednak później autor pozwala sobie na swobodną jazdę bez trzymanki. Brudny strzela (i trafia) prawie nic nie widząc, Zawadzka z pięć razy powinna zejść z powodu hipotermii, zanim dokonała ostatniego, heroicznego wyczynu, ciężko postrzelony morderca ucieka i broczy krwią, broczy krwią i ucieka, a na koniec stacza pojedynek z Brudnym w zimnej wodzie Odry (to najgłupsza scena walki jaką ostatnio czytałem)… I tak dalej, i tym podobne. Oczywiście, bohaterowie dokonują tego wszystkiego dzięki licznym „wyrzutom adrenaliny”. Naprawdę nie wiedziałem, że organizm ludzki jest w stanie tyle jej wyprodukować. A jak już brakuje adrenaliny, pozostaje jeszcze jedno rozwiązanie, czyli ignorowanie faktów: „Ignorując ból, lodowate zimno i fakt, że jego lewe ramię zostało rozerwane przez kulę, zdołał dopłynąć i w ostatniej chwili złapać się jednego z wystających konarów” (s. 436). Dobre, nie? Pewnie nawet bym się nie czepiał tego, że w powieści Piotrowskiego bohaterowie są niczym absurdalne wańki-wstańki, bo przecież istnieją takie konwencje pisania kryminalnego, które dopuszczają daleko idącą umowność w opisywaniu scen walki (i nie tylko w tychże scenach). Tyle tylko że Piotrowski w słowie od autora pisze wprost: „Przy pisaniu Piętna zależało mi na realizmie, dlatego prawie wszystkie miejsca i instytucje, które pojawiają się w książce, istnieją (…)”. Czyli co? Ma być realistycznie, jeśli chodzi o miejsca i instytucje, a bohaterowie mogą sobie działać niczym drewniane kukiełki w teatrze lalek, które trudno zniszczyć? Moim zdaniem jest to słabe rozwiązanie, co więcej poczułem się jako czytelnik w pewien sposób oszukany przez Piotrowskiego.
    Nie mam pojęcia, jak inni czytelnicy prozy Piotrowskiego, ja jednak postanowiłem sobie od książek tego autora odpocząć. Na dłużej.
    
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz