niedziela, 18 października 2020

Meg Elison, Księga bezimiennej akuszerki

 


Ostatnia położna


Meg Elison, Księga bezimiennej akuszerki, przeł. Maria Smulewska, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2020, s. 343.


    Można by rzec, że powieść Meg Elison Księga bezimiennej akuszerki (I tom trylogii Droga donikąd) jest w sam raz na ponure czasy zdominowane przez COVID-19. Chyba że ktoś już ma serdecznie dosyć wszelkich tematów związanych z pandemiami…
    Na pozór książka amerykańskiej autorki jest typową powieścią postapokaliptyczną, schematyczną aż do bólu. Pojawia się w Księdze... oczywiście pandemia, która błyskawicznie dziesiątkuje ludzkość i niszczy świat cywilizowany. U Elison jest to gorączka, która zabija głównie kobiety i dzieci. Świat, w którym są prawie sami mężczyźni? Już jest strasznie. Jest także w powieści motyw wędrówki głównej bohaterki, błąkania się bez celu po pogrążonych w chaosie Stanach Zjednoczonych. A właściwie w jednym tylko celu – by mimo wszystko przetrwać. Bohaterka jest z zawodu położną. Kiepska specjalizacja w czasach, kiedy jeśli nawet rodzą się dzieci, to martwe. A dlaczego bohaterka jest „bezimienną akuszerką”? Wędrując, zmienia imiona, a do tego udaje mężczyznę, żeby łatwiej się uchronić przed bandami mężczyzn polujących na pozostałe przy życiu kobiety. Podczas tej wędrówki bohaterka po części traci część samej siebie, traci własne imię. Nawet drobniejsze wątki w Księdze… nawiązują do rozwiązań doskonale znanych z prozy postapokaliptycznej. Na przykład bohaterka trafia na wyizolowaną społeczność (fundamentalistów religijnych), która wydaje się być oazą bezpieczeństwa i spokoju. Oczywiście tylko na pierwszy rzut oka, bo bohaterka szybko odkrywa, że za wzniosłymi słowami rozmodlonych ludzi kryją się mroczne czyny. I tak dalej, i w ten deseń.
    Schematyczność schematycznością, jednak dwie rzeczy mnie zaintrygowały w powieści Elison. Przede wszystkim warstwa – najogólniej rzecz ujmując – feministyczna. Autorka opowiada (nie wprost) o kruchości, nietrwałości wszelkich cywilizacyjnych czy kulturowych „bezpieczników”, które chronią słabszych, w tym kobiety. Wystarczy, że przestają działać, a zaraz objawia się czysta przemoc i rządzić zaczyna prawo silniejszego. Ponure rozpoznanie, ale zapewne trafne. Druga kwestia tyczy konstrukcji narracji Księgi… - początkowo nie mogłem złapać, na czym ona się opiera (pewnie wynika to jednak z deficytów warsztatowych Elison). Trochę to wyglądało tak, jakby Elison posłużyła się narratorem wszechwiedzącym, który czy to potrzebne, czy nie, dopowiada i komentuje przedstawianą opowieść. Chyba jednak chodzi o to, że cała fabuła ma mieć strukturę tytułowej „księgi”. Bohaterka prowadzi pamiętnik, z czasem przepisuje do niego zapiski innych a wreszcie prosi spotkanych ludzi, by dopisywali w niej własne świadectwa z czasów zarazy. Czyli konstrukcja narracji w powieści Elison ma odwzorowywać taką właśnie koncepcję księgi-świadectwa, tworzonej przez licznych autorów. Dosyć ciekawe rozwiązanie.
    Na pewno powieści Elison Księga bezimiennej akuszerki daleko jest do najlepszych książek z gatunku postapo, choćby wybitnej, choć przeraźliwie ponurej i smutnej, Drogi Cormaca McCarthy’ego. Nazwałbym jednak Księgę… powieścią solidną. W miarę.
    
    
 

poniedziałek, 12 października 2020

Esi Edugyan, Washington Black

 


Dyskretny urok opisu


Esi Edugyan, Washington Black, przeł. Bohdan Maliborski, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2020, s. 445.


    Przyznam się szczerze, że zanim nie sięgnąłem po powieść Washington Black, nie miałem pojęcia o istnieniu Esi Edugyan, kanadyjskiej pisarki o ghańskich korzeniach. Opis na czwartej stronie okładki też niespecjalnie mnie zachęcił. Przygody i przypadki młodego niewolnika z plantacji na wyspie Barbados? To nie moje klimaty i tematy. Jednak z ciekawości zacząłem czytać i… całkowicie wsiąkłem w świat wykreowany przez Edugyan, dałem się ponieść jej opowieści.
    Książka Edugyan jest powieścią drogi, której głównym bohaterem, a zarazem narratorem jest tytułowy Black, nazywany w skrócie Washem. Akcja powieści startuje w roku 1830, kiedy Wash jest dzieckiem-niewolnikiem. Chłopiec ma szczęście w nieszczęściu, ponieważ pod swoje skrzydła bierze go Christopher, ekscentryczny brat właściciela plantacji, po trosze podróżnik, po trosze domorosły naukowiec (a także abolicjonista, który dokumentuje zbrodnie popełniane na niewolnikach). Chce, żeby Wash był jego sługą, ale też pomocnikiem, dlatego uczy go i odkrywa przy tym, że chłopak ma niezwykły talent do rysunku. Tragiczne wydarzenie na plantacji zmusza Christophera i Washa do ucieczki z wyspy… balonem. A dalej jest wędrówka po różnych zakątkach świata, przygody, chwile szczęścia i tragedie, zwyczajne życie i niezwyczajne idee, które nawet czasami udaje się zrealizować. Jak to w powieści drogi.
    W powieści Edugyan sporo się dzieje, jak widać z powyższego, z konieczności skrótowego streszczenia, jednak nie powiedziałbym, że jej akcja jest szybka. Dlaczego? Ponieważ jest w powieści kanadyjskiej pisarki coś na swój uroczy sposób staroświeckiego, jakby jej koncept został wzięty z wielkiej epiki dziewiętnastowiecznej. W dziewiętnastowiecznych powieściach również wiele się działo, ale jednocześnie była w nich fabularna rozlewność i niespieszność, dająca możliwość skupienia uwagi tak pisarzowi, jak i czytelnikowi na detalach, drobnych, czasami drugorzędnych szczegółach. Podobnie jest w powieści Edugyan, w której co jakiś czas akcja wyraźnie zwalnia, a wtedy narrator skupia uwagę na ukazywaniu zwyczajnych, codziennych zajęć, własnych przemyśleniach czy tym, co widzi (jest przecież rysownikiem, który niemal non stop, z przedziwną pasją, rysuje to, co go otacza). I tu dochodzę do tego, co w powieści kanadyjskiej pisarki najbardziej mnie urzekło. Otóż były to opisy przyrody, tak właśnie.
    We współczesnej prozie skoncentrowanej na akcji, fabularnym „dzianiu się”, opisy, w tym przede wszystkim opisy przyrody, ograniczane są do minimum. W powieści Edugyan jest zupełnie inaczej, co i rusz trafią się w niej istne perełki opisu. Jak dla mnie najlepsze są opisy rozmaitych morskich stworzeń, które bardzo fascynują Washa. Do tego nie są one jedynie literacką sztuką dla sztuki, pokazem stylistycznego kunsztu autorki, ale służą również (pośrednio) charakteryzowaniu Washa, i jak rysownika, i jako człowieka, ukazywaniu pokładów jego emocji i wrażliwości.
    Każda powieść drogi zmierza do celu, który można by nazwać przesłaniem czy prawdą. Nie inaczej jest i u Edugyan. To przesłanie wyłożyłbym w ten sposób: człowiek nie będzie do końca wolny, jeśli nie pokona niewolnika w sobie. Jak dla mnie jest to rodzaj publicystycznego wtrętu, nawiązującego do toczonych współcześnie dyskusji, sporów na temat władzy, jej mechanizmów czy konsekwencji jej nadużywania. Trochę to wygląda tak, jakby pod koniec powieści autorka przypomniała sobie, że mimo iż pisze książkę z założenia staroświecką, powinna się jednak odnieść do naszego „tu i teraz”. Chociaż może się nazbyt czepiam, bo nie umniejsza to wartości całej powieści. Rzecz ujmując inaczej, końcówka Washingtona Blacka trochę mnie rozczarowała. I tyle.
    Książka Edugyan jest świetnie pomyślana i równie świetnie napisana. Przywróciła mi, chociaż pewnie tylko na chwilę, wiarę w starą, dobrą epickość.