poniedziałek, 24 października 2022

Robert Małecki, Wiatrołomy

 


 Siedemnaście odcieni szarości


Robert Małecki, Wiatrołomy, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022, s. 533.


    Przyznam szczerze, że jestem jedną z sierot po komisarzu Bernardzie Grossie. I pewnie nie ja jeden. Oczywiście, Robert Małecki po wydaniu w roku 2020 Zadry wcale nie obwieścił światu i okolicom, że definitywnie kończy ze swoim bohaterem z Chełmży, jednak zajął się czymś innym, czyli pisaniem thrillerów. Rozumiem taki wybór Małeckiego – po seriach z dziennikarzem Markiem Benerem i policjantem Grosem, autor chciał spróbować sił w innym gatunku albo zwyczajnie miał pojedyncze historie, innych bohaterów, którymi chciał się podzielić z czytelnikami. Jasne i proste. Brak mi było Grossa, ale czytałem kolejne powieści Małeckiego, bo zwyczajnie cenię i lubię prozę tego autora. Tyle że satysfakcja była rozmaita. Raz było lepiej jak w Najsłabszym ogniwie, raz gorzej jak w Żałobnicy. Czekałem więc na Grossa a doczekałem się na coś zupełnie innego, czyli nową serię kryminalną Małeckiego.
    W Wiatrołomach jest trochę starego, jednak dużo więcej nowego. Po raz kolejny Małecki wprowadził do fabuły wątek zaginięcia, który bardzo często pojawia się w jego powieściach i właściwie stał się swoistym znakiem rozpoznawczym pisarstwa Małeckiego. Skupię się jednak na tym co nowe, bo jest to zwyczajnie ciekawsze.
    W Wiatrołomach pojawia się dwójka nowo wykreowanych przez Małeckiego bohaterów. To oczywiście także novum u Małeckiego, bo do tej pory w kryminałach pojawiali się pojedynczy główni bohaterowie. Może nie do końca samotnicy, ale jednak tacy, którzy sprawy kryminalne woleli prowadzić po swojemu i na własnych warunkach. Maria Herman i Olgierd Borewicz (nic dziwnego, że z takim nazwiskiem ma ksywę Zero siedem) są śledczymi z policyjnego Archiwum X z jednostki w Bydgoszczy. Zajmują się sprawą zaginięcia w Grudziądzu na początku lat 90. XX wieku dwumiesięcznego chłopca. Jadą do miasta, by porozmawiać z ojcem dziecka, ale kiedy docierają na miejsce, okazuje się, że mężczyzna zaginął (a jakże!). Szybko okazuje się, że został zamordowany. Sprawa się komplikuje nie tylko dlatego, że sama w sobie jest trudna i mocno zamierzchła, ale również dlatego że policjanci mają własne problemy.
    Herman i Borewicza łączy jedno – oboje są uzależnieni, ona od hazardu (przyznam, że nie pamiętam, by w polskich kryminałach ktoś tak obszernie jak Małecki pisał o tym rodzaju uzależnia, więc to też kolejna nowinka), on od seksu. Poza tym są bardzo różni. Znajdują się w innych momentach życia, różni ich sposób funkcjonowania w rzeczywistości, temperament i podejście do policyjnej służby. Ich relacja jest skomplikowana, momentami trudna i pełna napięć. Koniec końców jednak się dogadują, bo właściwie nie mają innego wyjścia, skoro zbliżają ich tajemnice, których muszą wzajemnie strzec. W Wiatrołomach relacja między głównymi bohaterami jest dynamiczna, a przez to ciekawa. Poza tym Małecki zadbał o wiarygodne, psychologicznie pogłębione sylwetki bohaterów. Oczywiście, Herman i Borewicz wywodzą się ze wzorca gliniarza po przejściach, ale Małecki postarał się, żeby bohaterów mocno zniuansować psychologicznie – nie są czarno-biali tylko sytuują się w przestrzeni rozmaitych odcieni szarości. Moim zdaniem duet bohaterów, wykreowanych przez Małeckiego, naprawdę ma duży potencjał, żeby „pociągnąć” naprawdę świetną serię kryminalną.
    Nowe jest w Wiatrołomach miejsce akcji, czyli Grudziądz i okolice, lokalizacja jeszcze niewyzyskana w prozie kryminalnej. Małecki od zawsze bardzo dbał o solidne zobrazowanie tła akcji, więc nie inaczej jest w nowym kryminale. Widać, że Małecki świetnie zna Grudziądz i potrafi wyzyskać wszelkie walory tej przestrzeni miejskiej w stworzonej przez siebie fabule. Na szczególną uwagę zasługują tytułowe wiatrołomy. Od opisu powalonego przez trąbę powietrzną lasu zaczyna się pierwszy rozdział powieści, ale Małeckiemu nie chodzi tylko i wyłącznie o ukazanie grozy (do pewnego stopnia fascynującej) takiego miejsca, które objawia siłę żywiołu. Wiatrołomy w okolicy Grudziądza odgrywają ważną rolę w intrydze kryminalnej, a poza tym w pewien metaforyczny sposób obrazują i nastrój całej powieści, i stan ducha niektórych jej bohaterów. Naprawdę jest to świetny przykład przemyślanego i intrygującego wyzyskania przestrzeni w fabule kryminalnej.
    Wiatrołomy są najobszerniejszą powieścią w dorobku Małeckiego, ale paradoksalnie najbardziej zwartą. Nie dostrzegłem w tej książce zbędnych wątków czy scen, akcja została odpowiednio podopinana. Nie znam szczegółów procesu twórczego pisarza, ale wydaje mi się, że zwyczajnie miał w przypadku Wiatrołomów bardziej dopracowany plan powieści i zwyczajnie więcej czasu na pisanie.
    Ale żeby nie było za słodko – nie do końca przekonała mnie motywacja zabójstwa ojca zaginionego niemowlaka a szczególnie nie mogłem dociec, dlaczego dokonało się w tym a nie innym momencie. Poza tym jeszcze coś, o czym pewnie wspominałem przy okazji recenzowania wcześniejszych powieści Małeckiego, a co powoli staje się chyba autorską manierą, czyli drobiazgowość opisów codziennych czynności bohaterów. Wiem, że części czytelników to odpowiada, ale mnie absolutnie nie interesuje, w którą stronę bohater miesza herbatę, albo gdzie odstawia kubek. Tak po prostu mam.
    Nowa seria, nowy Małecki? Do pewnego stopnia tak. I nowa pisarska przyszłość Małeckiego, która – moim zdaniem – rysuje się w jasnych barwach. Małecki wciąż ma świeże pomysły i duet bohaterów z naprawdę dużym potencjałem. I tylko nieszczęsnego Grossa trochę mi żal…

PS. A dlaczego w tytule recenzji jest liczba siedemnaście? Odpowiem wyczerpująco: bo tak…
 

środa, 5 października 2022

Andrzej Dziurawiec, Płonące ambony

 


 Smutno, smutno i jeszcze raz smutno

Andrzej Dziurawiec, Płonące ambony, Wydawnictwo Lira, Warszawa 2022, s. 427.


    Tak przed lekturą nowego kryminału Andrzeja Dziurawca Płonące ambony, jak i po niej, cisnęło mi się na usta wciąż jedno i to samo słowo – smutek. Skąd brały mi się te smutki mniejsze i większe?
Dziurawiec już wcześniej zapowiedział, że powieść zamknie historię Szuberta (tak o nim piszę, bo bohater nie znosi swojego imienia i praktycznie nim się nie posługuje), świetnego policjanta z Warszawy. I jak się okazało, jest to zakończenie z rodzaju definitywnych. Chyba że Dziurawiec dokona jakiejś spektakularnej wolty – jednak nie sądzę, by tak się stało.
    Smutno mi też było na początku dlatego, że trylogia z Szubertem właściwie nie doczekała się należnej uwagi i nie została w pełni doceniona. Przyczyny były zapewne złożone. Kolejne części trylogii ukazywały się nieregularnie – przypomnę, Bastard w 2013 roku, zaś Festiwal w 2017 a jej domknięcie dopiero po następnych pięciu latach. A życie książek na współczesnym, przeładowanym rynku jest bardzo krótkie, podobnie jak pamięć czytelników o nich. Cóż, wynikało to po części z takiego a nie innego rytmu pracy Dziurawca, ale też z kłopotami z wydawcami. A szkoda, bo to jedna z oryginalniejszych i lepiej napisanych trylogii kryminalnych ostatniej dekady. Inna sprawa – tak na marginesie – że obecnie akurat oryginalność i dobry styl nie są w naszej prozie gatunkowej przesadnie w cenie.
    Podczas czytania Płonących ambon też robiło mi się coraz smutniej, chociaż Dziurawiec zadbał o to, by było ciekawie i zupełnie inaczej niż w poprzednich częściach trylogii. Szubert jest już policyjnym emerytem i przenosi się do podlubelskiej wioski. Stara się wyremontować chałupę po dziadkach (z mizernym skutkiem), dużo czasu spędza z rozdokazywaną dożycą Welą, którą traktuje niemal jak dziecko, i próbuje jako tak poukładać swoje potrzaskane życie. Poznaje okolicę i miejscowych (nie nazbyt nachalnie). Do tego spotyka starego kumpla ze szkoły policyjnej, który mieszka niedaleko. I pewnie z wolna udałoby się Szubertowi dojść do ładu ze sobą i światem, ale koło niego rozpętuje się ciąg afer. Ekolodzy, którzy sprzeciwiają się stworzeniu zalewu, wchodzą w konflikt z miejscowymi. Zaczynają płonąć jedna po drugiej myśliwskie ambony. A do tego ktoś morduje ludzi związanych z wymiarem sprawiedliwości. Szubert nie z własnej woli zostaje wplątany w sprawę i w końcu – jak mawiał klasyk – nie chce, ale musi. Ponieważ historia, z którą Dziurawiec przyszedł do czytelników, jest smutna, więc łatwo się domyślić, że sprawa dla Szuberta nie skończy się dobrze.
    Aż mi szkoda, że piszę o kryminale i nie mogę zdradzić zbyt wiele, żeby nie spojlerować. Spróbuję jakoś wybrnąć z tej sytuacji… Dziurawiec porusza w Płonących ambonach istotne kwestie psychologiczne. Postać Szuberta jest wprawdzie zbudowana na typowym schemacie gliniarza, twardziela po przejściach, jednak została przez Dziurawca przełamana – by nie rzec połamana. Szubert świetnie radzi sobie w pracy, ale już w życiu prywatny zupełnie nie. Ten twardziel szczególnie niepewny i w gruncie rzeczy kruchy jest w relacja z bliskimi mu ludźmi. Ta jego właściwość mocno przeszkadza mu w odnalezieniu się na emeryturze, co wpędza go w samotność. Niby ją akceptuje, ale – jak się okaże – chętnie z niej zrezygnuje przy pierwszej okazji. A wtedy będzie bardzo podatny na zranienie. W szerszym aspekcie psychologicznym Dziurawiec zdaje w powieści pytania, ile ciosów jest stanie człowiek znieść. I czy idea budowania życia od nowa, tzw. nowego początku przypadkiem nie jest li tylko mrzonką, którą uspokajają nas psychoterapeuci, bo nie da się tak do końca odkreślić przeszłości grubą kreską. W powieściowym świecie Dziurawca sprawy częściej kończą źle niż dobrze. Jak mi się zdaje, jest to bliskie rzeczywistości – przynajmniej w moim jej rozumieniu.
    Dziurawiec w nowej powieści rozbudował tło obyczajowo-społeczne. I znowu, jak w przypadku kreacji głównego bohatera, wyszedł od powszechnego w kryminałach schematu, by go potem zmodyfikować. Jest więc w Płonących ambonach mała, lokalna społeczność, w której wszyscy się znają i są w jakiś sposób powiązani, ale jednak mają swoje tajemnice, do których nie chcą wracać a już na pewno nie chcą opowiadać o nich obcym. I są lokalne układy i układziki oraz miejscowi kacykowie, którym wydaje się, że mogą wszystko, bo i tak ujdzie im to na sucho. Dziurawiec wprowadza do tego schematu nowy wątek, wciąż jeszcze mało wykorzystywany w naszej prozie, jakim jest kwestia osiedlenia się ludzi z wielkiego miasta na wsi. A to przecież zjawisko w Polsce coraz częstsze. W tle historii kryminalnej Dziurawiec opowiada o kłopotach z adaptacją w lokalnej społeczności. Jest to zazwyczaj proces długotrwały, wymagający odrobiny otwartości z obu stron – otwartości, o którą czasami wcale nie jest łatwo – szczególnie w obecnych czasach. I także o tym jak mylne może się okazać tzw. pierwsze wrażenie.
    A na koniec rzecz absolutnie warta podkreślenia („wężykiem, wężykiem!”) – kryminały Dziurawca są świetnie napisane. Dziurawiec posługuje się klarowną literacką polszczyzną, pozbawioną zbędnych ozdobników. Poszczególne sceny i motywy są precyzyjnie skonstruowane i mają jasny cel, co akurat nie dziwi, bo Dziurawiec jest także scenarzystą. To szczególnie istotne obecnie, kiedy wielu autorów kryminałów czy thrillerów ględzi bez opamiętania, aby tylko nabijać kolejne dziesiątki stron pisanych na kolanie powieści. I do tego dochodzą jeszcze wręcz pyszne dialogi. Widać, że Dziurawiec lubi rozmawiać z ludźmi i ma słuch do języka mówionego. A chyba każdy z piszących wie, że napisać dobry dialog wcale nie jest łatwo.
    Smutno mi więc, smutno, po trzykroć smutno. Może jednak kolejna książka Dziurawca przywróci uśmiech na mojej twarzy.