środa, 24 stycznia 2018

Wypatroszeni


Mads Peder Nordbo, Dziewczyna bez skóry, przeł. Justyna Haber-Biały, Agata Lubowicka, Burda Książki, Warszawa 2017, s. 416.

    W skandynawskiej prozie kryminalnej sporo jest książek, których akcja rozgrywa się na północnych rubieżach skandynawskich krajów, zwykle w małych, hermetycznych społecznościach, często sterowanych przez specyficzne związki wyznaniowe, jak choćby w powieści Åsy Larsson, która u nas funkcjonuje pod dwoma tytułami Burza z krańców ziemi i Burza słoneczna. Duńczyk Mads Peder Nordbo akcję swojej powieści umieścił jeszcze dalej - na Grenlandii, autonomicznym terytorium zależnym Danii, miejscu w surowy sposób pięknym, w którym jednak żyje się ciężko, o czym świadczy zatrważająca statystyka samobójstw wśród miejscowej ludności, z których zdecydowaną większość stanowią Inuici. Rzecz dzieje się przede wszystkim w stolicy Grenlandii miasteczku Nuuk. 
    Nordbo posłużył się w powieści klasycznych schematem fabuły kryminalnej, w którym współczesna zbrodnia odsyła do zbrodni i tajemnic sprzed lat. W lądolodzie odkryte zostają zmumifikowane zwłoki. Naukowcy mają nadzieję, że są to zwłoki wikinga, co byłoby archeologiczno-historyczną sensacją. Mumia znika a na jej miejscu znalezione zostaje ciało policjanta wypatroszonego niczym foka. I to nie koniec bestialskich mordów. Śledztwo podejmuj dziennikarz miejscowej gazety Duńczyk Matthew. Odkrywa, że kilkadziesiąt lat wcześniej doszło w Nuuk do serii zabójstw mężczyzn, którzy również zostali wypatroszeni. Im dłużej zajmuje się sprawą, tym więcej osób przestrzega go, że nie powinien odkrywać tajemnic z przeszłości.
    Zacząłem od pisania o zbrodniach i trupach, choć jak dla mnie akurat w Dziewczynie bez skóry warstwa kryminalna jest najmniej interesująca. Oparto ją na schematach powszechnie wykorzystywanych w prozie kryminalnej, takich jak na przykład wspomniana już zbrodnia z tajemnicą z przeszłości w tle czy postać głównego bohatera z traumą (Matthew w wypadku samochodowym stracił żonę i nienarodzone dziecko, a potem uciekł na Grenlandię, by pogrążyć się w żałobie). Jak na mój gust w powieści jest zbyt wiele wypatroszonych trupów, ale rozumiem, że takie nastały czasy, że autorzy kryminałów lubują się w zasypywaniu czytelników stosami wymyślnie zamordowanych ludzi. Poza tym duet Matthew - Tupaarnaq nazbyt przypomina sławną parę Blomkvist - Salander z książek Stiega Larssona. Tupaarnaq jest młodą Grenlandką, która została skazana za zamordowanie bliskich, ma tatuaże niemal na całym ciele, spore umiejętności hakerskie i styl bycia bliski Salander. Myślę, że inspiracja w tym przypadku zamieniła się w lekkie kalkowanie.
    Jeśli więc nie intryga kryminalna, to co? Nordbo dotyka tematu poważnego i ponurego, czyli kwestii wykorzystywania seksualnego dzieci i maltretowania kobiet. Nie on pierwszy w kryminałach i najpewniej nie ostatni, ale zaryzykowałbym twierdzenie, że ujęcie tego problemu w wersji Duńczyka jest jednym z bardziej poruszających (może nawet szokujących), jakie znam. Autor Dziewczyna bez skóry przedstawia szerokie tło społeczno-polityczne tego problemu. Pisze o Inuitach, którym Duńczycy chcieli od nowo zaplanować życie (na przykład przesiedlając do miasta), co jedynie wzmagało zagubienie i frustrację miejscowych. O przybyszach z Danii panoszących na Grenlandii. O politykach, dla których los kilku dziewczynek czy kobiet był zdecydowanie mniej ważny niż gry lokalnych interesów. O kobietach zmagających się z traumą przez całe życie. Nordbo pisze o tym bez ogródek, szczerze, dotykając miejsc bolesnych i pokazując bezmiar okrucieństw, których dopuszczali się mężczyźni.
    Urzekły mnie też zawarte w powieści opisy Grenlandii. Surowe, groźne piękno lodowców i zimnego morza. Miasteczko Nuuk, do którego nie prowadzi żadna szosa, a dostać można się tam jedynie drogą morską albo powietrzną. Smętek rozpadu portu opuszczonego lata temu przez osadników z Wysp Owczych. Wyraźnie widać, że mieszkający na Grenlandii od kilku lat Nordbo czuje ducha (i duszę) tego miejsca.

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Między kubańskim światem a zaświatem


Adam Kwaśny, Wszystkie zajęcia Yoirysa Manuela. Opowieści kubańskie, Wydawnictwo La Compania, Kraków 2017, s. 207.

    Adam Kwaśny napisał książkę, jakiej jeszcze u nas nie było. I nie, nie jest to pusty znaczeniowo slogan rodem z blurba czy innego paratekstu promocyjnego. To zwyczajne stwierdzenie faktu. Autor, który od dawna włóczy się po Kubie i - jak mi się zdaje - kocha zarówno tę wyspę, jak i jej mieszkańców, postanowił wreszcie o tym miejscu napisać. Mógł wykorzystać sprawdzone już, popularne formuły gatunkowe. Mógł napisać "prozę podróżną" w typie tworzonej przez Andrzeja Stasiuka, w której pisarz po równi skupia uwagę na odwiedzanych miejscach, jak i własnych przemyśleniach. Mógł odwołać się do formy reportażu, jakże dzisiaj popularnej, i dać pogłębiony obraz swoistego fenomenu socjo-politycznego, jakim jest współczesna Kuba. Kwaśny jednak nie zrobił tego. Inaczej rzecz ujmując - opowiada o Kubie po swojemu. I w tym miejscu pojawia się już pierwsza wątpliwość: czy faktycznie Wszystkie zajęcia Yoirysa Manuela są tylko i wyłącznie opowieścią o Kubie?
   Bez wątpienia akcja napisanych przez Kwaśnego opowiadań (a raczej jednak opowieści, to ważne rozróżnienie, do wyjaśnienia którego wrócę), które składają się w narracyjną całość, rozgrywa się współcześnie na Kubie. Tylko tylko że nie ma w nich landszaftowych obrazków egzotycznej wyspy czy opisów komunistycznego skansenu, w którym zmuszeni są bytować miejscowi. Nie pobrzmiewają w nich kołyszące frazy z Buena Vista Social Club, nie czuć melancholii kubańskiego życia jakże dobrzej oddanej przez Leonardo Padurę w kryminalnym cykl Cztery pory roku. Choć czuć w tej prozie smak ciepłego rumu i drażniący zapach dymu z cygar. Znamienny jest już wybór miejsca akcji dokonany przez Kwaśnego - nie nieomal oczywista Hawana, lecz Trinidad, miasteczko położone nad południowym wybrzeżem Kuby, niemal pośrodku wyspy. Oczywiście, powikłana historia Kuby i jej niepewna teraźniejszość przewijają się przez strony Wszystkich zajęć...: ciągle żywe w pamięci Kubańczyków wspomnienia mrocznych czasów niewolnictwa, weterani wojny w Angoli, zapijający traumy, których zapić się nie da (chyba że na śmierć), absurdalne śledztwo policyjnych nieudaczników, obnażające specyfikę działania władz i służb na wyspie (opowiadanie Mięso czarowników) czy historia wyburzenia całej dzielnicy miasteczka po to, by móc bez przeszkód prowadzić budowę hotelu. Tak, to wszystko w książce Kwaśnego jest, jednak zdecydowanie w tle, opowiadane jakby mimochodem. Ot, fakty, które się zauważa, ale nie przywiązuje się do nich zbytniej wagi. Autor nie pisze kolejnej książki, próbującej przybliżyć specyfikę Kuby, "kiedyś" i "teraz" wyspy, nie sili się na antropologiczne czy socjologiczne uogólnienia. Kwaśnego interesują przede wszystkim ludzie. I to na dodatek bardzo specyficzni.
    We Wszystkich zajęciach... jest wiele oryginalnych, barwnych postaci. Taczkarz-poeta Maurilio, baron Nemesio, miejscowy bogacz, właściciel gospodarstwa rolnego i kapłan ginącego indiańskiego kultu, kowboj Carlito, niegdysiejszy wicemistrz Kuby w rodeo, tancerz-pucybut Leo, ksiądz Maes cierpiący na dziwną psychiczną przypadłość sprawiającą, że nie jest w stanie wytrzymać w ubraniu dłużej niż czterdzieści dwie minuty. Jednak na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się dwójka bohaterów. Pierwszy jest oczywisty, bo jego nazwisko umieszczone zostało w tytule zbioru. Yoirys Manuel ma trzydzieści pięć lat, jest kapłanem religii palo monte, która dotarła na wyspę z Afryki wraz z nieszczęsnymi niewolnikami. Ale też kimś w rodzaju czarownika, bo palo ma wielką moc wpływania na rzeczywistość. Zdecydowanie większą niż santeria, którą praktykuje Violeta, druga z głównych bohaterek książki ("Santeria jest dobra - mówi często [Violeta - przyp. RO]. - Jest szlachetna, ale palo, palo jest mocniejsze"). Oboje przewijają się przez prawie wszystkie teksty zbioru, ponieważ są bardzo ważnymi postaciami lokalnego światka. Na nich skupia się uwaga autora przede wszystkim dlatego, że książka jest nie tyle opowieścią o współczesnej Kubie, co o duchowości mieszkańców wyspy. Przedziwnym i fascynującym miksie wierzeń oraz kultów przeniesionych z Afryki i miejscowych przemieszanych z katolicyzmem. W tej duchowości świat miesza się z zaświatem, bardzo ważny jest kult zmarłych, obecność duchów/dusz niemal namacalna dla żyjących, wpływ rozlicznych bóstw, które mogą pomagać, ale również szkodzić. A na granicy dwóch światach stoją właśnie kapłani i czarownicy, którzy opiekują się ludźmi, dbają, by nie stała im się krzywda. Dla ludzi z zewnątrz kubańskie rytuały religijne mogą wydawać się dziwaczne: ofiary składane zmarłym, rytuały ociekające krwią, rumem i miodem, ekstatyczne obrzędy przy dźwięku bębnów... Jednak dla Kubańczyków sfera duchowa jest bardzo istotna, nierozerwalnie spleciona z realnym życiem, głęboko przeżywana. Opisy kubańskiej duchowości - jak sądzę - mogą robić szczególne wrażenie na Polakach. W prawie monoreligijnym, katolickim kraju, jakim jest Polska, dominuje religijność obrzędowa, w której uświęcona tradycją katolicka forma w niewielkim stopniu wypełniona jest duchową treścią. Inaczej rzecz ujmując - u nas religię się kultywuje, nie traktując jako przeżycia duchowego. Kwaśny ukazuje zupełnie inny rodzaj religijności i duchowości, może naiwny, ale jednak głęboko przeżyty, ekstatyczny.
    Narratorem w tekstach Kwaśnego jest Europejczyk, który jednak mocno zakorzenił się w kubańskim świecie, choćby dlatego że dotknął miejscowej religijności. Jest kimś, kto dobrze zna mieszkańców Trinidad i jest przez nich akceptowany. Jednak pewien nieusuwalny dystans obcości pozwala narratorowi wnikliwie opowiadać o przypadkach współczesnych Kubańczyków. Właśnie - opowiadać. Na okładce Wszystkich zajęć... czytam: "Adam Kwaśny (...) nawiązuje do tradycji kubańskich cuenteros, czyli opowiadaczy historii, którzy byli i są pamięcią wyspy". Przekładając to na rodzime realia, Kwaśny nawiązuje do formuły gawędy, gatunku całkowicie u nas zarzuconego. Forma swobodnej opowieści przesyconej mową potoczną, pełnej wtrętów i dygresji, oddającej zmienne nastroje i narratora, i bohaterów nadaje prozie Kwaśnego lekkości i przydaje autentyczności.
    Dzięki - jak już wspominałem - oryginalnej prozie Kwaśnego wszedłem w fascynujący świat kubańskiej duchowości. I mam coraz większą ochotę, aby wreszcie odwiedzić Kubę. Choć na religię palo monte chyba raczej nie przejdę.

środa, 17 stycznia 2018

Spękana, stłuczona...


Joanna Bator, Purezento, Wydawnictwo Znak, Kraków 2017, s. 286.

    Co tu kryć, jak dla mnie dwie poprzednie książki Joanny Bator były niewypałami, Wyspa Łza - Rok królika - zdecydowanie większym. Prawdopodobnie nie tylko dla mnie. Zdaje mi się, że sama autorka zauważyła, że w którymś miejscu pobłądziła, skręciła z prostej ścieżki pisarskiego rozwoju, która wydawała się więcej niż dobra. W nowej powieści zatytułowanej Purezento (w języku japońskim słowo oznacza prezent) wróciła więc do sprawdzonych rozwiązań i tematów -  znowu pisze o Japonii, odwołuje się nie wprost do własnej biografii i upraszcza styl. Czy wyszło to Bator na dobre?
mniejszym,
    Historia w Purezento jest prosta, acz mocna - jak mocne zwykle bywają dobrze napisane opowieści o utracie bliskiej osoby i trudnej pracy żałoby. Główna bohaterka, a zarazem narratorka powieści traci w wypadku samochodowym chłopaka, z którym była pięć lat. Na dodatek dowiaduje się, że przez ostatni rok był on równocześnie z inną kobietą, Amandą. Bohaterka nie radzi sobie z utratą, popada w głęboką depresję, nieomal w życiowy stupor. Jest całkowicie rozchwiana psychicznie. W ludziach dostrzega zwierzęta, czuje, że wokół niej krążą rekiny ludojady, chcące ją pożreć. I nie są to do końca tylko i wyłącznie projekcje zbolałej psychiki. Ma też poczucie, że jej życie jest absolutnie pozbawione sensu. Niespodziewanie jej uczennica (bohaterka uczy polskiego obcokrajowców), Pani Myoko składa propozycje, by porozbijana kobieta pojechała do Japonii i zajęła się jej domem oraz kotem. Bohaterka nie tyle nawet zgadza się na niezwykłą propozycję, co pozwala nieść się wydarzeniom, iść drogą, na którą została pchnięta przez inną osobę. Przecież równie dobrze jak w Warszawie, może cierpieć w Tokio. Tam spotyka Mistrza Myo biegłego w wiekowej sztuce kintsugi - naprawy naczyń ceramicznych złotem. Mistrza namawia bohaterkę, by spróbowała sił w rzemiośle, które jest jednocześnie sztuką. A także ćwiczeniem w trudnej sztuce życia.
    Całość opowieści w Purezento zbudowana została wokół metafory skorup, rozbitych naczyń. W najbardziej oczywisty sposób odnosi się ona do stanu ducha bohaterki, która po śmierci chłopaka jest rozbita wewnętrznie i pozbawiona sensu życia tak, jak pozbawione funkcjonalności jest rozbite naczynie ([...] od jakiegoś czasu sama czuję się jak worek skorup"). Nie umie sobie poradzić z żałobą, ponieważ zatrzaśnięta jest w przeszłości, wciąż rozpamiętuje to, co było. Mistrz, dając bohaterce kolejne praco- i czasochłonne zadania, stara się wskazać, aby skupiła się na "tu i teraz". Tkwiąc w "kiedyś", bohaterka nie znajdzie odpowiedzi, których szuka. A i Mistrz - jak to Mistrz ze Wschodu - nie udzieli ich. Bohaterka musi odnaleźć je sama. W czym w specyficzny sposób pomaga jej mężczyzna, Makoto, który staje na jej tokijskiej drodze (Purezento jest także kameralną historią rodzącego się uczucia).
    Na kolejnym planie jest to historia spękanych relacji międzyludzkich ("Zostajemy w pustych związkach bez miłości i harmonii. Cali popękani"). Bohaterka ma ewidentne problemy w relacjach z ludźmi, właściwie na granicy poważnego deficytu społecznego. Nie dogaduje się z toksyczną matką, nie ma (a przynajmniej niewiele się na ten temat dowiadujemy) przyjaciół czy choćby znajomych. Wydawało jej się, że zbudowała trwała i ważną relację z chłopakiem, jednak okazało się to fikcją. Ich związek był wewnętrznie spękany i lada chwili mógł się rozpaść. Bohaterka miała pewne podejrzenia, nie miała jednak odwagi, aby zadać sobie pytania o sens i jakość związku, w którym tkwiła. Bo budowanie związków wymaga odwagi, wewnętrznej siły i spokoju. Nie da się długo utrzymać kruchego naczynia w dłoni, który mocno drży.
    I wreszcie kolejna warstwa metaforyczna - jak dla mnie najciekawsza - zorganizowana wokoło obrazów pęknięć, szczelin i rozziewów. Bohaterka trafia w miejsce i przestrzeń kulturową zupełnie dla niej obce. W Tokio nie rozumie zdecydowanej większości ludzi, z którymi się styka. Dosłownie, bo nie zna języka japońskiego. Nie rozumie także ich zachowań, sposobów bycia, rytuałów. Ma jednak w sobie coś, co nazwałbym nieśmiałą ciekawością. Wypuszcza się na coraz dalsze wyprawy rowerem, prawie zawsze z kotem w koszu. Próbuje odczytywać sensy z gestów i min ludzi, z którymi się styka. Otwiera się na inność. A jeśli - sparafrazuję znane powiedzenie - bohaterka patrzy na Inność, Inność patrzy na nią. Co powoli, niemal niedostrzegalnie zmienia bohaterkę. Koniec końców konstatuje ona, że czuje się w Japonii "swojoobca". To ciekawa kategoria, wskazująca na stan, kiedy tworzone związki z obcością nie kruszą rdzenia swojskości. Albo inaczej - jest to stan, w którym ma się świadomość, że między swojskością i obcością zawsze jest rozziew, który niekoniecznie musi dzielić. Rozziew niczym widoczne łączenie w naprawionym naczyniu.
    Warto - moim zdaniem - zwrócić uwagę na styl Purezento. W poprzednich dwóch powieściach Bator wybierała wątpliwe rozwiązania stylistyczne. W Wyspie Łzie styl był nadmiernie egzaltowany, pełen mętnej metaforyki, w Roku królika zaś autorka stworzyła niezbyt spójny miks różnych współczesnych odmian mowy. W Purezento Bator postawiła na większą stylistyczną prostotę. Jak ktoś zauważył, momentami styl w tej książce przypomina frazy z haiku. Faktycznie coś w tym jest - szczególnie jeśli chodzi o przekładanie emocji na obrazy, skupienie na tym co zewnętrze, pewną niekonkluzyjność w pewnych momentach czy swoiste zawieszenie narracyjnego głosu. Oszczędniej niż w poprzednich książkach pisarka posługuje się metaforyką, co dodaje narracji klarowności.
    Purezento jest powieścią kameralną, wyciszoną i - paradoksalnie - mimo trudnego tematu niosącą spokój. Rzecz ujmując najkrócej jak się da, jest powieścią dobrą.