wtorek, 16 lipca 2019


 

Rozjazd


Marta Guzowska, Raj, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019, s. 391.

    Marta Guzowska napisała pierwszą powieść bez wątków archeologicznych – i jest to faktycznie novum w pisarstwie tej autorki. Raj jest powieścią sensacyjną, co już nowością nie jest, ponieważ seria z archeolożką i zarazem złodziejką Simoną Brenner jest z gruntu sensacyjna. Co z tego pomieszania nowego i starego wynikło?
    Akcja nowej powieści Guzowskiej rozgrywa się w galerii handlowej o nazwie – jakżeby inaczej – Raj, w ciągu jednego dnia, a głównie nocy. Pomysł to dający sporo możliwości rozwijania akcji (zamknięta przestrzeń, w której jednak jest sporo kryjówek), choć nie nowy, bo bywały już nie tyle książki, co liczne filmy o galeriach handlowych, na które napadają złoczyńcy. U Guzowskiej w zamkniętej na amen galerii zmagają się bardzo różni bohaterowie: złodziejaszek, który okradanie salonów telefonii komórkowej traktuje jako swoiste ćwiczenie przed poważniejszymi zadaniami w złodziejskim fachu, psycholożka, która nie radzi sobie z własnymi emocjami oraz emocjami innych, w tym swojej krnąbrnej nastoletniej córki, też zamkniętej w galerii, koleżanka owej córki, której marzeniem jest zostanie gwiazdą mediów społecznych, dwóch dilerów, którzy nastolatkom chcą odebrać telefony, którymi nagrały scenę sprzedaży narkotyków oraz pracownik korporacji nadzorującej powstanie i funkcjonowanie galerii. Na dokładkę są niezbyt rozgarnięci ochroniarze, którzy występują w charakterze chłopców do bicia. Bohaterowie ścigają albo są ścigani, zwrotów akcji jest sporo a koniec końców – jak łatwo się domyślić, więc nie jest to spojler – finał będzie fatalny tak dla większości bohaterów, jak i tytułowego Raju.
    W Raju jest jako tako wciągająca akcja, pełna pościgów i ucieczek, i trochę trupów na dokładkę. Guzowska – jak zwykle – opisała historię sprawnie, choć bez językowych fajerwerków, którymi urzekała mnie w początkowych tomach serii kryminałów archeologicznych (widać, że pisarka z książki na książkę upraszcza swój styl – cóż, jej wybór…). Jednak mam z tą powieścią problem, bo ewidentnie „rozjeżdża się” ona na poziomie intencji autorskich. O co chodzi? Przyjrzę się kreacjom bohaterów Raju. W przypadku niektórych postaci widać próby nakreślenia pogłębionego rysu psychologicznego. Tak jest z psycholożką – samotną matką, która nie radzi sobie z wychowaniem córki, do tego zmaga się z paradoksem psychologa, który pomaga innym zapanować na emocjami, a zupełnie nie panuje nad własnymi. Natomiast inni bohaterowie są jak wycięci tępymi nożyczkami z taniego komiksu. Istnym kuriozum jest jeden z dilerów, Rosjanin, który nieustannie pije, myśli tylko o seksie i wszystkich chciałby bić, bo oczywiście jest psychopatą. Naprawdę – stereotypy do entej potęgi, Guzowska mogła już zrobić z niego choćby Czecha czy Serba, a nie zaraz Rosjanina. Do tego dochodzi dosztukowany – jak sądzę – na siłę wątek antykonsumpcyjny, pokazujący - rzecz ujmuję w skrócie - że centrum handlowe, czyli raj tanich, natychmiastowych spełnień konsumpcyjnych jest tak naprawdę jednym z kręgów piekła konsumeryzmu. Po co to było w sensacyjnej opowieści? Nie jest dla mnie jasne, czy Guzowska chciała napisać zwykłą powieść sensacyjną, czy jednak sensację z ambicjami do jakichś (mętnych) diagnoz społecznych; czy chciała jedynie bawić czytelnika wydumaną, acz pędzącą akcją czy zmuszać go do refleksji. I tak Raj stał się powieścią bez wyraźnego adresu czytelniczego, w której intencje autorskie znoszą się już na wejściu – a przez to powieścią, nie będę krył, słabą.
    Widzę, że od pewnego czasu Guzowska szuka nowej formuły dla swojego pisania. I chwała pisarce za to, bo takie poszukiwania ostatnimi czasy nie są wcale częste. Inaczej rzecz ujmując, autorka Ofiary Polikseny szuka nowej drogi. Jak dla mnie, Rajem zabrnęła w ślepą uliczkę. Mam nadzieję, że z niej zawróci.
   
   

wtorek, 2 lipca 2019

Artyści przekrętu


 Jakub Ćwiek, Szwindel, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019, s. 398.

    Powieść Szwindel już na wejściu zaskakuje przynajmniej z dwóch powodów. Jej autor, Jakub Ćwiek, choć w swoim pisaniu zazwyczaj swobodnie łączy elementy różnych odmian prozy gatunkowej, kojarzony jest jednak głównie z fantastyką czy horrorem, a zdecydowanie mniej z prozą kryminalną. A Szwindlowi najbliżej jest właśnie do kryminału. Do tego Ćwiek wziął się za specyficzny temat – finezyjnych oszustw. O ile w rodzimym kinie sporo było udanych filmów o rozmaitych przekrętach, by wymienić dla przykładu takie filmy jak Vabank, Sztos czy Vinci, o tyle w literaturze historii o szwindlach było niewiele. Ćwiek wybrał więc niezbyt uczęszczaną ścieżkę, co wyszło na dobre i samemu pisarzowi, i – moim zdaniem – czytelnikom.
    Akcja powieści rozgrywa się współcześnie w Warszawie. Do Mikołaja, szeregowego pracownika korporacji, trafia niespodziewana przesyłka od zmarłego ojca, który porzucił rodzinę, kiedy Mikołaj był dzieckiem, i nie utrzymywał z synem kontaktu. Wyrodny ojciec przekazał synowi sporo gotówki, kilka listów adresowanych do różnych ludzi i coś w rodzaju pamiętnika, z którego Mikołaj dowiedział się, że rodzic był jednym z dwóch przywódców Kręgu, przestępczej organizacji skupiającej „mistrzów przekrętu”. Co więcej, zmarły mistrz przewałek zabezpieczył Mikołajowi spadek – tyle że bardzo specyficzny. Aby go podjąć, Mikołaj będzie musiał wziąć udział w finezyjnym oszustwie, które ma przynieść milionowy łup. Czy bohater zdecyduje się na taki krok? I czy „artyści przekrętu” po raz kolejny pokażą swoje niesamowite możliwości?
    Intryga w powieści Ćwieka jest sprawnie poprowadzona, mimo iż nie ma w niej zbytniej dynamiki czy dużych zaskoczeń. Dosyć szybko domyśliłem się, że pojawi się w niej podwójna „przewrotka” (i nie, wbrew pozorom nie zdradzam zbyt wiele), co jednak nie odebrało mi przyjemności lektury przede wszystkim dlatego, że autor do zwyczajowej intrygi kryminalnej dodaje „coś jeszcze”. Ćwiek wprowadza w świat ludzi zajmujących się oszustwami, przy czym nie chodzi o proste i nieśmiertelne przewałki w rodzaju tych „na wnuczka” czy „na policjanta”. Oszustwo w Szwindlu jest czymś w rodzaju gry strategicznej pomieszanej z teatrem/filmem. Rozpracowywanie gapa, czyli potencjalnej ofiary przekrętu, przypomina dogłębną analizę psychologiczną, który ma na celu poznanie słabych punktów człowieka, który został wzięty na cel oszustów, a potem bezwzględne ich wykorzystanie. Oczywiście, jest w tym trochę poszukiwań przez przestępców usprawiedliwienia w rodzaju – ludzie mają swoje mroczne tajemnice i wstydliwe słabości, liczne grzechy, za które muszą zapłacić. Kupuję to, w końcu powieściowy Krąg jest dosyć specyficzną organizacją przestępczą, najprawdopodobniej podrasowaną na potrzeby książkowej fabuły. A po rozpracowaniu gapa następuje jego osaczanie, przypominające teatralną inscenizację.  Ćwiek podbił jeszcze kwestię teatralizacji oszustw przez to, że szefem Kręgu uczynił… popularnego aktora. Bardzo to zmyślny, zabawno-ironiczny koncept. 
    W Szwindlu pojawia się ciekawy, choć poboczny wątek dotyczący prywatnego życia oszustów, które – jak łatwo się domyślić – jest jedną wielką klęską. Ponieważ nieustannie przyjmują nowe, zmyślone tożsamości, budują fikcyjne światy, nie są w stanie uporządkować i utrzymać prawdziwych relacji (o ile w przypadku tych bohaterów w ogóle można posługiwać się kategorią prawdy). Niezależnie od tego czy okłamują swoich partnerów, czy też stawiają na szczerość, koniec końców przegrywają. I – chyba – inaczej być nie może.
    Ćwiek napisał solidny, trochę nietypowy a przez to ciekawy kryminał. W zalewie odbijanych z jednej, mocno zużytej sztancy, opowieści kryminalnych o seryjnych zabójcach czy krwawych, nadmiernie wymyślnych zbrodniach historia, z którą przychodzi autor Szwindlu, wygląda świeżo. Dlatego szczerze kibicuję tej powieści. Zdaję sobie sprawę, że ta książka wygląda na jednorazowy „sztos”, co nie zmienia faktu, że chętnie poczytałbym więcej o „artystach przekrętu”.

   

niedziela, 28 kwietnia 2019

Mój nowy kryminał już w sprzedaży!

 

Niedawno, 24 kwietnia, miała miejsce premiera mojej powieści kryminalnej "Zabij ich wszystkich", pierwszej części serii kryminalnej, której akcja rozgrywa się na Śląsku. Książka jest do nabycia w księgarniach Świat Książki, Empikach, sieci Relay oraz w księgarniach internetowych. Serdecznie polecam!




czwartek, 18 kwietnia 2019


W starym stylu


Daniel Mason, Zimowy żołnierz, przeł. Katarzyna Karłowska, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań, s. 380.

    Rzekłbym, że Daniel Mason napisał powieść w starym stylu, co wcale nie znaczy że staroświecką, zarówno jeśli chodzi o tematykę, jak i sposób prowadzenia narracji. W powieści historyczno-obyczajowej Zimowy żołnierz amerykański autor pisze o I wojnie światowej, końcu świata belle epoque i postępującym upadku Cesarstwa Austro-Węgierskiego. I przedstawia historię młodego mężczyzny, który stara się pośród wojennego zamętu ocalić siebie (w równym stopniu samo życie, jak i coś, co nazwać by można duszą). Oczywiście, w tradycji literatury europejskiej był niegdyś cały nurt tego rodzaju utworów prozatorskich, szeroko rozlewający się szczególnie w krajach niegdyś należących do Cesarstwa. Obecny był także i w Polsce, by wspomnieć dla przykładu Lekcję martwego języka Andrzeja Kuśniewicza, obecnie pisarza u nas całkowicie zapomnianego. Już samo to że amerykański autor powraca w drugim dziesięcioleciu XXI wieku do tej tematyki, jest ciekawe i warte uwagi. Mason prowadzi narrację powieści niespiesznie, przesyca ją licznymi, rozbudowanymi opisami, enumeracjami charakterystycznymi dla tego rodzaju prozy, która przywracać ma pamięć o światach przemielonych przez historię. Momentami zdaje się, że dla autora większe znaczenie ma precyzyjne ukazywanie stanów emocjonalnych bohatera oraz tworzenie precyzyjnych opisów, niźli rozwijanie akcji. Czy to oznacza, że pisana w starym stylu powieść Masona jest skierowana głównie do czytelników, którzy lubują się w tego rodzaju prozie sprzed dziesięcioleci? Niekoniecznie, choćby dlatego że pisarz wprowadza do Zimowego żołnierza elementy prozy gatunkowej, a dokładniej romansu pomieszanego z „obyczajem”.
    Głównym bohaterem Zimowego żołnierza jest młody Lucjusz Krzelewski z polskiej, choć od dawna mieszkającej w Wiedniu, arystokratyczno-mieszczańskiej rodziny, której zamożność ufundowana jest na solidnych podstawach hut i kopalń. Lucjusz jest najmłodszym dzieckiem Krzelewskich, od dzieciństwa nieco „innym” - nieśmiałym, jąkającym się, a przy tym bezwolnym i nijakim. Właściwie jedyne co go interesuje to medycyna, którą studiuje z zapałem. Kiedy wybucha wojna, zaciąga się do wojska, mimo iż ma za sobą ledwie trzy lata studiów i o leczeniu, a szczególnie chirurgii wojskowej, wie tyle, ile wyczytał z podręczników. Trafia do małego szpitala polowego znajdującego się w karpackiej wiosce, z którego uciekł jedyny żyjący lekarz. Rządzi w nim siostra Margareta, która podręczników medycy nie czytała, za to jest świetna w amputowaniu kończyn. Pod jej okiem Lucjusz przechodzi praktyczny kurs medycyny, uczy się, jak pomagać rannym żołnierzom, zarówno tym, którzy mają widoczne rany, jak i cierpiącym psychicznie na „chorobę okopów”, czyli na to, co obecnie nazywamy zespołem stresu pourazowego. Trudno się dziwić, że współpraca Lucjusza z Margaretą sprawia, że młodzi ludzie zbliżają się do siebie. Bardzo.
    Lucjusz jest po trosze „człowiekiem bez właściwości”, by przywołać prozę Roberta Musila, bezwolnym, bezbarwnym, poddającym się wpływom innych, przede wszystkim despotycznej matki. Do tego stopnia że zgadza się na zaaranżowane przez rodzicielkę małżeństwo. Przez większość powieści – mam tu na myśli wątek wiedeński – głównie snuje się bez celu szarpany rozterkami. Momentami kreacja tego bohatera wydaje się niekonsekwentna, choć akurat mnie to nie przeszkadzało, bo w końcu Zimowy żołnierz jest także powieścią o dojrzewaniu, więc te niekonsekwencje mieszczą się w konwencji. Swoją drogą, uczynienie bohaterem postaci tak nijakiej uznałbym za wyraz odwagi pisarza. Mason postawił przed sobą trudne zadanie, ale moim zdaniem zaliczył je przynajmniej zadowalająco.
    Koniec końców, Zimowy żołnierz Masona jest nieco inną książką od pozostały powieści historyczno-obyczajowych, które ostatnio pojawiają się na naszym rynku. Może nie wybitną, ale na pewno wartą lektury, choćby po to aby dowiedzieć się, jak amerykański pisarz poradził sobie z polskimi realiami i historią sprzed ponad wieku.

wtorek, 9 kwietnia 2019

Nagroda Kryminalnej Piły dla Roberta Małeckiego

Piła i po Pile, a szkoda, bo tegoroczna edycja Festiwalu Kryminału była świetna. Nagrodę Kryminalnej Piły dla najlepszej miejskiej powieści kryminalnej roku 2018 zdobył Robert Małecki za książkę Skaza. Serdecznie gratuluję! 

(Robert Małecki po prawej)

poniedziałek, 25 marca 2019


No, kto mnie zabił?


Antti Tuomainen, Człowiek, który umarł, przeł. Iwona Kiuru, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2019, s. 350.

    Prozę fińskiego pisarza Anttiego Tuomainena pokochał miłością szczerą od pierwszej przeczytanej książki, czyli powieści Czarne jak moje serce. Skąd wziął się ten nagły afekt? Tuomainen mimo iż pochodzi z Północy, pisze zupełnie inaczej niż jego koledzy po klawiaturze ze Szwecji czy z Norwegii, ma niebanalne pomysły fabularne, z lekkością zawodowego tancerza przekracza granice prozy kryminalnej, ma poczucie humoru, które bardzo mi odpowiada i - zwyczajnie - bardzo dobrze pisze. A do tego zaskakuje mnie niemal w każdej kolejnej książce. Tak jak w powieści Człowiek, który umarł.
   
    Tuomainen kojarzony jest z nurtem Helsinki noir (chyba nie muszę tłumaczyć, co to takiego), jednak w nowej powieści fińskiego autora ani akcja nie dzieje się w stolicy Finlandii, ani też nie jest ona nazbyt mroczna i krwawa. Akcja Człowieka, który umarł rozgrywa się w prowincjonalnym miasteczku Hamina, którego centrum otaczają kręgi coraz dłuższych ulic, co dobrze oddaje rytm życia jej mieszkańców, wyznaczany przez powtarzalne, podobne do siebie dni, tygodnie i miesiące. Głównym bohaterem, a zarazem narratorem powieści, jest trzydziestosiedmioletni Jaakko Kaunismaa, który ma „ciążowy brzuch”, żonę, które konsekwentnie go przekarmia, i dobrze prosperującą firmę, która za grube pieniądze eksportuje do Japonii grzyby, uznawane w Kraju Kwitnącej Wiśni za wyjątkowy przysmak. Jak łatwo się domyślić, niespodziewanie życie bohatera wywraca się do góry nogami. Od lekarza dowiaduje się, że wcale nie cierpiał na przewlekłą grypę, tylko był od jakiegoś czasu podtruwany, przez co ma prawie całkowicie zniszczone organy wewnętrzne. Rokowania są fatalne, bo medyk daje Jaakko góra kilkanaście dni życia. Na dodatek tego samego dnia bohater dowiaduje się, że żona zdradza go z jurnym kierowcą z jego własnej firmy, a w Haminie pojawia się konkurencyjna i agresywnie działająca firma, która chce zniszczyć biznes Jaakka. Nic więc dziwnego, że z dnia na dzień zaczyna on zachowywać co najmniej dziwnie, redefiniuje życiowe priorytety, próbując przede wszystkim ratować firmę, ale również szukając odpowiedzi na kluczowe pytanie: No, kto właściwie mnie zabił? Czyżby żona z pomocą kochanka?
    Oczywiście, Tuomainen zbudował fabułę nowej powieści na czytelnym, wielokrotnie wykorzystywanym czy to w prozie kryminalnej, czy w serial albo filmach schemacie. Mamy oto spokojne, prowincjonalne miasto i zwykłego aż do bólu bohatera, który nagle zostaje wrzucony w nietypową dla niego, z lekka absurdalną sytuację, zmuszającą go do działań, których wcześniej by się nie podjął i do spenetrowania granic, o istnieniu których nie miał pojęcia. Szkieletem fabuły powieści jest intryga kryminalna, nie nazbyt skomplikowana, a przy tym przedstawiana z lekkim przymrużeniem oka. Inaczej rzecz ujmując, w tej powieście absurd goni absurd, ledwo żywy i dręczony rozmaitymi dolegliwościami bohater mężnie zmaga się z zagrożeniami fizycznymi i psychicznymi. I ma wiele szczęścia. Czasami przymrużenie oka bywa aż nazbyt wyraźne, jak w zakończeniu powieści (za wiele zdradzić nie mogę…), mnie jednak tego rodzaju konwencja nie wadzi. Także dlatego że w powieści Tuomainena tak naprawdę nie chodzi o kryminalną zagadkę. Stanowi ona jedynie katalizator fabuły – nic więcej.
    Tuomainen opowiada przede wszystkim o rozterkach człowieka, który dowiaduje się, że niedługo, bardzo niedługo, umrze, że wyrok już zapadł, a apelacja nie wchodzi w grę. Początkowo Jaakko jest załamany i rozbity, koniec końców nie popada jednak w czarną rozpacz. Raz, że jego życie, spokojne i przewidywalne, nagle przyspiesza, nie tylko z jego powodu, dwa, wizja rychłej śmierci niespodziewanie otwiera mu perspektywę wolności, której braku sobie nawet nie uświadamiał. Zagrożony zgonem Jaakko wypada z kolein codziennej rutyny, zaczyna działać inaczej niż zwykł działać, myśleć i czuć w sposób bardziej jasny i mocny. Prawdę powiedziawszy, dopiero na kilkanaście dni przed śmiercią zaczyna żyć naprawdę. Taki oto paradoks. Czy to temat na oryginalną powieść, skoro podobnych było już wiele? Jak najbardziej. W opowieści Tuomainena o „człowieku, który umarł” nie ma nadmiernej powagi, zbytniego nadęcia w opisywaniu spraw ostatecznych. Jest za to dużo humoru, czasami czarnego, i wiele cudownie absurdalnych i groteskowych scen, na przykład takich jak kolacja z japońskimi kontrahentami, podczas której Jaakko oznajmia żonie, że wie o jej zdradzie. Na tle skandynawskiej prozy kryminalnej, która bywa nazbyt poważna, by nie rzec koturnowa, szczególnie kiedy dotyka problemów egzystencjalnych czy społecznych, teksty fińskie pisarza prezentują się odkrywczo i świeżo.
    Zdaję sobie sprawę, że proza Tuomainena, który momentami wychodzi bardzo daleko poza ramy klasycznego kryminału, pewnie nie każdemu czytelnikowi przypadnie do gustu. Mnie jednak nieodmiennie wprawia w zachwyt. Cóż, szczera miłość ma swoje prawa.

wtorek, 19 marca 2019

Jest już program tegorocznej Kryminalnej Piły. Serdecznie wszystkich zapraszam w imieniu organizatorów!


sobota, 16 marca 2019


Bez sumienia


Przemysław Semczuk, M jak morderca. Karol Kot – wampir z Krakowa, Świat Książki, Warszawa 2019, s. 288.

    Przemysław Semczuk wyrósł na głównego specjalistę od pisania o seryjnych mordercach czasów PRL-u. Pisał już o Zdzisławie Marchwickim (Wampir z Zagłębia, 2016) czy Joachimie Knychale (Kryptonim Frankenstein, 2017), a teraz postanowił zająć się Karolem Kotem, zwanym Wampirem z Krakowa albo Krwawym Lolkiem. Wybór niby oczywisty, skoro przypadek Kota jest bardzo znany, ale… W pierwszym akapicie książki M jak morderca Semczuk pisze: „Irek Grin, dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu, zapytał mnie, nad czym pracuję. Kiedy usłyszał, że chcę przypomnieć sprawę Karola Kota, ze zdziwieniem odparł: ‘A można w tej historii jeszcze coś odkryć?’. Odpowiedziałem uśmiechem”. I faktycznie, na temat kejsu Kota powstało naprawdę wiele artykułów, książek czy filmów, ta mroczna i krwawa historia fascynowała wiele osób. Po co więc do niej wracać, skoro wszystko w tej sprawie wydaje się jasne? Semczuk pokazał – z uśmiechem na twarzy – że nawet w na pozór oczywistej historii można odkryć pewne pęknięcia czy nieciągłości.
    Semczuk znany jest z starannego przygotowywania dokumentacyjnego, żmudnego badania materiałów źródłowych w interesującej go sprawie, choć z roku na rok jest to coraz trudniejsze, bo zmieniają się różnego rodzaju przepisu regulujące udostępnianie dokumentów a do do tego archiwiści czy inne osoby opiekujące się dokumentami sądowymi czy policyjnymi wcale nie witają dziennikarzy czy pisarzy z otwartymi ramionami (Semczuk obszernie pisze na ten temat w Zakończeniu. Zresztą, zmagania z machina biurokratyczną utrudniającą dostęp do dokumentów to – jak sądzę – temat na odrębny tekst. Semczuk pewnie miałby sporo o tym do powiedzenia.) W M jak morderca także jest wiele wyimków z dokumentów sprawy Kota, wypisów z ówczesnej prasy, świadectw ludzi, którzy mieli z nią do czynienia. Semczuk stara się dokładnie dokumentować każdy fakt, tyczący śledztwa w sprawie Kota czy jego głośnego procesu, który skończył się wyrokiem śmierci. M jak morderstwo składa się z dwóch części. Pierwsza dotyczy śledztwa milicji w sprawie nożownika, który najpierw atakował starsze kobiety a potem dzieci. Dochodzenie jest żmudne i skomplikowane, ponieważ milicjanci nie mają motywu zbrodni a poza tym zmienia się modus operandi sprawcy. W dużej mierze śledczy ze specjalnie powołanej grupy operacyjnej Siedemnastka – jak to się mówi – macali na ślepo albo podejmowali działania, które przede wszystkim miały na celu uspokojenia mieszkańców Krakowa. Czasami przynosiło to dosyć humorystyczne efekty, jak to się działa po opublikowaniu błędnego portretu pamięciowego sprawcy, który miał był ubrany w moherowy szalik i zielony kapelusz: „Milicja wypowiada wojnę modzie na czeskie kapelusze i moherowe szaliki w kratkę. Jeśli uzupełnieniem jest zarost, nieogolony delikwent od razu trafia na dołek. Dopiero później sprawdzane jest alibi. Areszty zapewniają się w mgnieniu oka.” Druga część książki tyczy procesu wampira  z Krakowa, którego clou była właściwie jedna kwestia, skoro sprawca przyznał się do  zarzucanych mu czynów, czyli rozstrzygnięcie, czy Kot był poczytalny czy nie. Procesu, który niezwykle interesował krakowian i toczył się pod dużym naciskiem społecznym. Jak pisze Semczuk, „Kraków żądał krwi” i koniec końców krew dostał, bo Kot został skazany na śmierć i powieszony w areszcie w Katowicach.
    Historia śledztwa w sprawie Kota i jego procesu została przez Semczuka rzetelnie udokumentowana i ciekawie przedstawiona, co nie jest łatwe przy tak dużej jak w M ja morderca ilości cytatów. Akurat znałem ją dobrze, więc głównie zainteresowały mnie w tej książce wątki poboczne, co nie znaczy, że mało istotne. Semczuk sporo miejsca poświęcił ukazywaniu – jak to się kiedyś nazywało - „nastrojów społecznych” towarzyszących przypadkowi Kota. Najpierw psychoza strachu, która opanowała Kraków, spowodowana powtarzającymi się atakami nożownika, prowadząca do absurdalnych zachowań. Dla przykładu – kobiety, aby chronić się przed uderzającym od tyłu napastnikiem, wkładały pod ubrania pokrywki do garnków. Potem, kiedy już złapano Kota, narastająca wśród krakowian żądza zemsty i mordu. Wiele to mówi o Polsce lat 60. XX wieku, ale również o uniwersalnej psychologii tłumu. Drugim pobocznym wątkiem w M jak morderstwo jest sprawa poczytalności sprawcy, która właściwie była głównym punktem procesu Kota. Wampir z Krakowa doskonale zdawał sobie sprawę, co i jak zrobił. Przy tym zdawał się jednak nie mieć świadomości, że wyrządzał zło, skoro twierdził: „Moje czyny nie powinny być karalne, bo to było robione dla przyjemności; jakbym zabijał z zemsty, to by było karalne...” Poza tym podczas przesłuchań, badań psychologiczno-psychiatrycznych czy procesu czasami sprawiał wrażenie osoby niestabilnej emocjonalnie i psychicznie. Czy Kot był zaburzony czy wręcz chory psychicznie, czy jedynie amoralny, pozbawiony sumienia, jak sugerowali niektórzy rozmówcy Semczuka? Czy amoralność da się zamknąć w ramach przepisów prawnych? Czy tacy ludzie jak Krwawy Lolek powinni trafiać do więzienia, czy do zamkniętego oddziału szpitala psychiatrycznego? Jak mi się zdaje, na te pytania nie ma jasnych, jednoznacznych odpowiedzi. Zresztą, problem rozstrzygnięcia poczytalności winnych strasznych, często seryjnych zbrodni nie został właściwie rozstrzygnięty po dziś dzień i wciąż powraca przy okazji co bardziej skomplikowanych kejsów. I zwykle skłania do wyrażania diametralnie różnych opinii. Tak jak to było w przypadku Kota. Jedni uważali, że jak najbardziej należała się mu kara śmierci, inni – że popełniono na nim „eutanazję sądową”.
    Na koniec wrócę do uśmiechającego się Semczuka. Czy autor M jak morderca odkrył coś nowego w sprawia Kota? Po wykonaniu wyroku na Kocie ponoć stwierdzono, że morderca miał guza mózgu, który mógł wpływać na jego zachowanie. Czy faktycznie tak było? O tym można się przekonać, czytając świetną książkę Semczuka.
   

środa, 30 stycznia 2019

Kobieta, która wciąż przepraszała


Katarzyna Gacek, "W" jak morderstwo, Wydawnictwo Oficynka, Gdańsk 2018, s. 437.






      Stało się, co się kiedyś wreszcie stać musiało. Choć, moim zdaniem, szkoda że tak późno. Katarzyna Gacek napisała powieść sama a nie jako współautorka. W przypadku Gacek pisarska droga zatoczyła koło, bo ta prozaiczka i autorka scenariuszy wróciła do gatunku, od którego - wespół w zespół z Agnieszką Szczepańską - zaczęła pisarską przygodę, czyli do kryminału obyczajowego.

   
    "W" jak morderstwo nazwałbym klasyczną realizacją tego podgatunku. Akcja powieści rozgrywa się współcześnie w Podkowie Leśnej. Główna bohaterka a zarazem narratorka, trzydziestopięcioletnia Magda, która sama siebie określa jako "klasyczną kurę domową", podczas wieczornego spaceru ze zwariowanym psem odnajduje zwłoki zamordowanej kobiety. Już samo to sprawia, że interesuje się śledztwem, tym bardziej że dochodzenie prowadzi mąż jej przyjaciółki, policjant z komendy w Grodzisku. Zainteresowanie zmienia się nieledwie w obsesję, kiedy okazuje się, że zamordowana kobieta miała na szyi wisiorek, który należał do Weroniki, zaginionej lata temu przyjaciółki Magdy, której straty bohaterka nigdy nie przebolała.
    Gacek w warstwie kryminalnej zastosowała sprawdzony schemat -  kluczową rolę w wyjaśnieniu zbrodni odgrywa osoba, która formalnie nie uczestniczy w śledztwie. W powieści Gacek jest nią Magda, osoba nieco roztrzepana i zwariowana przez co wprowadza do dochodzenia trochę chaosu, ale też niebanalnych rozwiązań, które pozwalają na wyjaśnienie sprawy. Intryga "W" jak morderstwo nie jest nazbyt rozbudowa i skomplikowana, nie ma w niej nazbyt wielu pobocznych wątków, piętrowych zmyłek, odwracanych twistów. Określiłbym intrygę jako solidną, w której wszystko jest na miejscu, pasuje do siebie bez problemu. Inaczej rzecz ujmując, intryga kryminalna jest w powieści dobrze poukładana. Widać w niej po prostu rękę doświadczonej scenarzystki.
    Równie ważna jak kryminalna jest w powieści Gacek warstwa obyczajowa. Na plan pierwszy zdaje się wysuwać obraz wspólnoty zamieszkującej Podkowę Leśną. Jest to jedno z wielu niewielkich miast  aglomeracji warszawskiej - jednak dosyć osobne i osobliwe, przede wszystkim dlatego że mieszka tam wielu ludzi majętnych albo uprawiających wolne zawody, którzy tworzą społeczność mocno połączoną więzami przyjacielskimi czy towarzyskimi. Gacek bardzo udanie i ciekawie oddaje specyfikę i rytm życia w tej urokliwej mieścinie położonej wśród sosnowych lasów. Dla mnie jednak zdecydowanie najistotniejszy, a rzekłbym, że nawet kluczowy, jest inny wątek obyczajowy - relacji Magdy z mężem Tomkiem. Relacji jak najbardziej toksycznej. Magda jest kobietą niepewną siebie, o zaniżonej samoocenie, niezdolną do walki o swoje. Jest kobietą, która wszystkich ze wszystko przeprasza, typem "przepraszam, że żyję", co mają jej za złe przyjaciele. Wykorzystuje to bezwzględnie mąż, który, mimo iż Magda ma konkretny fach (jest lekarzem weterynarii), wpycha ją w rolę kury domowej. Magda ma zajmować się dziećmi, dbać, by w domu było czysto a obiad wjeżdżał na stół zaraz po powrocie męża z pracy. Ma po prostu robić, co Tomek jej każe, realizować jego, tradycjonalistycznie męską, wizję kobiety i żony. I oczywiście pod żadnym pozorem nie robić nic wbrew woli męża. W dyskursie publicznym wiele się już mówiło i mówi o przemocy wobec kobiet, rzadko jednak dotyka się problemu przedstawionego przez Gacek, zagadnienia subtelnej przemocy psychicznej. Tomek nie jest agresywny wobec Magdy, nie poniewiera żoną, jednak łamie jej charakter i zamyka w klatce własnych wymagań, odbierając zdolność samostanowienia. To też forma przemocy, moim zdaniem nawet okrutniejszej od fizycznej, ponieważ trudniej jest tego rodzaju przemocy dać odpór. Może nieco paradoksalnie, dopiero zderzenie bohaterki z namacalnym złem poza domem daje jej siłę do uporania się ze złem, które zalęgło się w jej domu.
    "W" jak morderstwo jest lekkim kryminałem o nielekkich sprawach. Lekkim ponieważ napisanym z polotem, stylistyczną potoczystością i sporą dawką inteligentnego humoru. O nielekkich sprawach, ponieważ Gacek pisze o poważnych problemach, jakimi są przemoc psychiczna wobec kobiet oraz zmaganie się z traumą po zaginięciu bliskiej osoby. Trochę wygląda to tak, jakby Gacek połączyła ogień z wodą. I przy tym się nie poparzyła! Autorka pozostaje w zdrowiu, myślę więc, że spokojnie może zacząć pisać kolejną część przygód Magdy, która już przestała być "klasyczną kurą domową".