poniedziałek, 31 maja 2021

 


 Nadzwyczaj uroczy seryjny


Przemek Corso, Serca twego chłód, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2021, s. 452.


    Od ładnych kilku lat unikam książek, których głównymi bohaterami są seryjni mordercy, ponieważ zwyczajnie zaczęły mnie nudzić. Albo nawet irytować. Tym bardziej że ostatnio ponad miarę rozpleniły się w naszej prozie niezwykle brutalne kryminały czy thrillery z postaciami psychopatycznych seryjnych morderców, nieodmiennie reklamowane przez wydawców sloganami typu: „opowieść o prawdziwej naturze zła”. Wolne żarty! W ogóle nie jestem pewien, czy da się ująć istotę natury zła w słowa, a jeśli nawet – to na pewno nie w prozie fabularnej. Kończy się więc na tym, że powstają powtarzalne i przewidywalne do bólu historie, w których (z grubsza) chodzi o to, żeby przedstawić jak najwymyślniejsze sposoby mordowania i wylać hektolitry krwi. Kiedy więc na czwartej stronie powieści Przemka Corso odczytałem ni mniej, ni więcej, że „Kuba jest bezwzględnym seryjnym mordercą”, pomyślałem: No f..king way, nie czytam. Jednak wiedziony niezrozumiałym dla mnie  impulsem czytać zacząłem… I w sumie nie żałuję.
    Kuba jest wysokofunkcjonującym, niezwykle inteligentnym, pozbawionym emocji psychopatą. Pracuje w korporacji na stanowisku dyrektorskim, świetnie zarabia i ma - przynajmniej jego zdaniem - udane małżeństwo. A poza tym od młodych lat realizuje swoje prywatne, skryte „projekty”, czyli morduje ludzi, zwykle w taki sposób, aby śmierć wyglądała na taką z przyczyn naturalnych. Robi to na zimno, morderstwa drobiazgowo planuje i długo się do nich przygotowuje, więc jest praktycznie niewykrywalny. Poza Kubą jest w powieści Corso kilka innych ważnych postaci, powiązanych z nim więzami rodzinnymi: Justyna, jego przecudnej urody żona, gwiazda Instagramu, szwagier Andrzej, upadły, straumatyzowany policjant, który pije, ćpa i wpada w spiralę niespłacalnych długów, żona szwagra… Kuba kontroluje każdy aspekt swojego życia, tyle tylko że pozostaje w bliskich relacjach z ludźmi, których – jak się okazuje – nie da się do końca „zaprogramować”, nawet jeśli ma się niezwykłe umiejętności manipulacji. I to bliscy ściągają na Kubę problemy, tym bardziej że w Warszawie pojawia się kolejny seryjny morderca, który rzuca mu wyzwanie.
    Historia, którą wymyślił Corso, nie jest oczywiście odkrywcza, bo opowieści o fascynujących, na swój sposób uroczych psychopatach było już w literaturze (a i w filmie czy serialach) całkiem sporo. Została jednak przez autora zgrabnie podana, a do tego jest w niej pewien smaczek. Kuba jest bohaterem dynamicznym, ponieważ zmienia się – ku swojemu wielkiemu zdziwieniu. Na wieść, że jego idealna żona, którą zdawał się w pełni kontrolować, zdradziła go, Kuba zaczyna odczuwać emocje (gwałtowne), z którymi na początku nie umie sobie poradzić. Do pewnego stopnia Serca twego chłód jest powieścią o wchodzeniu w świat emocji przez człowieka, który wcześnie nie odczuwał emocji albo nie był z nimi skomunikowany, co samo w sobie jest ciekawe od strony psychologicznej.
    Akcja w Serca twego chłód jest porządnie skrojona, wartka, sporo w niej zwrotów akcji, jednak wydaje mi się, że w gruncie rzeczy opiera się nie na tzw. dzianiu się, ale rozmowach poszczególnych postaci, które często przyjmują formę swoistych pojedynków na słowa, mających na celu zdominowanie rozmówcy albo zmuszenie go do mówienia prawdy (prawie wszyscy bohaterowie powieści mają swoje duże albo małe tajemnice). Lubię tego rodzaju rozwiązanie fabularne, wybijające dialogi na plan pierwszy, szczególnie w przypadku powieści, w których istotne są wątki psychologiczne. W powieści Corso jest tego rodzaju dialogów sporo i zazwyczaj autor dobrze sobie z nimi radzi. Czasami jednak (na przykład w rozmowie Kuby z Andrzejem na stronach 233-243) Corso pozwala swoim bohaterom na nadmierne gadulstwo, co raz, spowalnia akcję, dwa, często pojawiają się w nich informacje i kwestie wcześniej znane czytelnikowi. Myślę, że część z tych dialogów można by – z korzyścią dla tekstu – skrócić i podrasować.
    Jest jeszcze kwestia mroku w Serca twego chłód, czy raczej mroku, bo taki (wyboldowany) zapis konsekwentnie stosowany jest w powieści. Kubę otacza, spowija mrok, czyli rodzaj objawionego czy upostaciowanego zła, które steruje nim i poniekąd go chroni. Bohater ma świadomość, że ów mrok ciągle z nim, obok niego jest. Co więcej, są ludzie, jak Andrzej i jedna z jego córek, którzy ten mrok widzą i to wcale nie „oczyma duszy”. Mniejsza nawet o to, że cały wątek mroku trąci mi tanim mistycyzmem, ale do tego niesie zbędnym naddatek znaczeniowy. Inaczej rzecz ujmując, i tak wiem, że Kuba jest zły i zło rozplenia, więc nie potrzebuję do czytelniczego szczęścia, by otaczała go realna mroczna aureola. Ja bym z tego motywu zrezygnował, ale tak to sobie Corso wykombinował, więc tak ma. Przechodzę nad tym mrokiem vel mrokiem do porządku dziennego podobnie jak nad wielorybami, które unoszą się nad miastem, w niektórych książkach Szczepana Twardocha. Choć pewnie niektórych czytelników może to nieco drażnić.
    Trochę powydziwiałem na powieść Corso, co nie zmienia faktu, że moim zdaniem jest to (szczególnie w kategorii opowieści o psychopatycznych seryjnych mordercach) jeden  z ciekawszych thrillerów, które ostatnio czytałem. A do tego jest naprawdę solidnie językowo i z zachowaniem reguł gatunku napisany. Cóż, czekam na więcej.
    
 

niedziela, 23 maja 2021



Bolesne bilanse

Wojciech Chmielewski, Jezioro Dargin, SW „Czytelnik”, Warszawa 2021, s. 221.


    A może by tak rzucić wszystko i wyjechać w… Nie, nie, wcale nie w Bieszczady. Główny bohater a zarazem narrator nowej powieści Wojciecha Chmielewskiego jedzie na Mazury, nad tytułowe jezioro. I nie tyle sam z własnej woli rzuca wszystko, co zostaje zmuszony (albo skłoniony) do takiego kroku przez okoliczności. Nieprzyjemne.
    Na pozór w powieści nie dzieje się zbyt wiele. Bohater biwakuje nad jeziorem, kąpie się, czasami zrobi spacer po lesie albo wycieczkę po okolicznych miejscowościach. Zajada się pierogami z kempingowego barku. Wchodzi w interakcje (raczej luźne) z ludźmi, którzy biwakują obok niego. A później wraca do Warszawy. Jednak wszystko, co najważniejsze, właściwie dzieje się „w głowie” bohatera, który musi dokonać bilansu (bolesnego) swojego życia. Do wyjazdu nad Jezioro Dargin i rozliczenia się z własnym życie zmusiły go dwa wydarzenia. Przez lata bohater pracował jako redaktor działu kulturalnego w radiu, ale nagle (dla niego) został zwolniony z pracy. A do tego po ciężkiej chorobie umarł jego przyjaciel, prawdę powiedziawszy jedyna (jako tako) bliska mu osoba. To sprawiło, że bohater postanowił ruszyć się z Warszawy, aby przewietrzyć głowę, ale też spróbować zrozumieć, w jakim i dlaczego miejscu życia się znalazł. I – chyba przede wszystkim – postarać się wymyślić, co dalej ze sobą zrobić.
    Jednym z głównych tematów powieści Chmielewskiego jest praca żałoby. Bohater przeżywa śmierć przyjaciela, czasami nawet się rozkleja, ale przede wszystkim stara się zrozumieć, dlaczego życie przyjaciela potoczyło się tak a nie inaczej, zmierzając ku katastrofie. Przyjaciel, którego przypadkowo poznał podczas wakacji w Egipcie, miał udaną rodzinę, pracę, którą lubił i w której był doceniany. Co spowodowało, że zaprzepaścił wszystko, pijąc na umór? Czy chodziło o zwykły, replikowalny aż do bólu mechanizm choroby alkoholowej? Czy to tylko pociąg do alkoholu sprawiał, że przyjaciel, zamiast zajmować się ukochanymi dziećmi, przesiadywał w warszawskiej spelunie z „ludźmi prawdziwymi”, emerytami (głównie) ze służb mundurowych, wysłuchując ich bełkotliwych opowieści? A może przyjaciel opatrznie pojmował ideę życia pełnego zabawy i przygód? Niewykluczone jednak, że nosił w sobie jakąś skazę, gen autodestrukcji, który warunkował jego zachowania i niepowstrzymany pęd ku samozniszczeniu. I którego nie dostrzegał ani on sam, ani ludzie, którzy go na co dzień otaczali.
    Bohater raz po raz zadaje sobie również pytanie, czy mógł zrobić coś więcej dla przyjaciela, niż tylko towarzyszyć mu do końca? I nie znajduje jasnej odpowiedzi, głównie dlatego że łączyła ich specyficzna relacja. Ów przyjaciel był dla bohatera praktycznie jedyną bliską osobą. Przy tym byli ludźmi bardzo odmiennymi, choć mocno łączyło ich zainteresowanie kulturą, długie rozmowy o książkach, filmach czy muzyce. Bohater z wyboru był samotnikiem, ograniczającym kontakty z innymi do niezbędnego minimum. Latami żył w przekonaniu, że wystarcza my egzystowanie w stworzonym przez siebie (bezpiecznym) kokonie utkanym przede wszystkim z kultury. Lektury ulubionych pisarzy (głównie niemieckich), muzyka, samotne zwiedzanie zabytków europejskiej czy światowej kultury – to wszystko było dla bohatera istotniejsze niż budowanie relacji z innymi. Także z kobietami, do tego stopnia, że mimo iż jest w wieku średnim, wciąż jest prawiczkiem (sic!). Pobyt nad Jeziorem Dargin i żałoba po przyjaciel stają się dla bohatera pretekstem do podróży w głąb samego siebie, która ma na celu znalezienie odpowiedzi na pytania, kim właściwie jest i czy jego wcześniejszy pomysł na życie wypalił.
    W tle tego wszystkiego, o czym już napisałem, pojawia się kwestia eskapizmu, podobnie jak przewija się ona przez całą fabułę. Bohater, nieco obsesyjnie, czasami przywołując te same strzępy opowieści, powraca do natury związków przyjaciela z „ludźmi prawdziwymi”. Początkowo głównie dlatego, że ich nie rozumie, nie ma pojęcia, co przyjaciela przyciągało do nich. Bo przecież nie tylko i włącznie wspólnie pity alkohol. I z każdym obrotem myśli bohater coraz wyraźniej uświadamia sobie, że jego trwanie w kokonie kultury, w którym ważniejsze od żywych ludzi były idee czy fantazmaty, było niczym innym jak formą ucieczki. Przed bliskością, który bywa trudna i często przynosi rozczarowania. Przed bólem spowodowanym odrzuceniem albo zranieniem. Przed banałem czy trywialnością, które wydawały mu się niskie i w pewien sposób obrażające jego wyrafinowane i wrażliwe (czy na pewno) ego. Z czasem bohater zaczyna skłaniać się ku wnioskowi, że egzystował w bezpiecznym, lecz sztucznym świecie, i że unikanie ludzi, choćby nawet tak go irytujących i odpychających jak „ludzie prawdziwi”, jednak było błędem. Przebywając nad Jeziorem Dargin, bohater bohater ostrożnie i powoli otwiera się na innych. Rozmawia z dwoma młodymi Niemcami, z małżeństwem z kampera. W przypływie niezrozumiałego dla nie impulsu przechodzi inicjację seksualną. I zaczyna zauważać,  odczuwać, że obecność innych, choćby nawet przelotna, może mieć znaczenie, może mieć wartość.
    Jezioro Dargin jest powieścią momentami przejmująco smutną, ponieważ przynosi  świadectwo człowieka zagubionego, pogrążonego w niepewności i w pewien sposób nieszczęśliwego. Koniec końców przynosi jednak nadzieję czy może – ostrożniej rzecz ujmując – jej zapowiedź. Przesłanie powieści można by wyłożyć tak: nigdy w życiu nie jest za późno na zmiany. Że nieco trywialne? Nie szkodzi. Moim zdaniem wartość tej prozy Chmielewskiego polega na tym, że autor stawia ważne i poważne pytania, których zazwyczaj w naszym, pędzącym nie wiadomo dokąd, świecie, nie zadajemy sobie, bo nie mamy na to czasu albo zwyczajnie boimy się je zadawać, by nie wypaść z indywidualnej strefy komfortu. Odpowiedzi na nie każdy czytelnik powinien poszukać samemu. Tak jak szuka ich bohater powieści – ze świadomością, że nigdy nie znajdzie definitywnych odpowiedzi.
    Na koniec zwrócę uwagę na jeden aspekt nowej powieści Chmielewskiego. Do tej pory ten autor kojarzył mi się głównie z przestrzeniami miejskimi i podmiejskim. To właśnie miasto i jego obrzeża zdawały mi się żywiołem Chmielewskiego, w który autor chętnie się zanurzał i z wyczuciem go opisywał. W Jeziorze Dargin zaś dał się poznać jako czuły obserwator natury, jego ulotnego i kuszącego piękna. Coraz mniej jest w naszej prozie ciekawych opisów przyrody, coraz częściej traktowana jest tylko jako niezbędne tło towarzyszące akcji. A przecież opisy przyrody mogą być też rodzajem dookreślania, charakteryzowania bohatera. Sztuką jest w taki właśnie sposób opisywać przyrodę. Chmielewskiemu się to udało.
  

poniedziałek, 10 maja 2021

Pierre Lemaitre, Kolory ognia

 


 Finezyjnie i dotkliwie


Pierre Lemaitre, Kolory ognia, przeł. Joanna Polachowska, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2020, 479.


    Jednym z moich ulubionych filmów nieodmiennie pozostaje Żądło (1973) w reżyserii George’a Roy’a Hilla, opowiadający historię zmyślnej, brawurowej zemsty. Wspominam o tym filmie, ponieważ nowa książka francuskiego pisarza Pierre’a Lemaitre’a Kolory ognia także traktuje o zemście, a poza tym akcja książki osadzona została w tym samym okresie co akcja filmu. Tyle tylko że Lemaitre stworzył historię zemsty z iście francuską lekkością i finezją.
    Powieść zaczyna się od trzęsienia ziemi, a później jest już tylko gorzej – dla głównej bohaterki, Madeleine Péricourt. Jest rok 1927, umiera jej ojciec, wpływowy bankier. Do tego jej kilkuletni syn Paul podczas ceremonii pogrzebowej wypada z okna (wspaniała, choć straszna scena, kiedy dziecko spada na trumnę dziadka) i na skutek tego zdarzenia zostaje sparaliżowany. Madeleine skupia się na opiece nad dzieckiem i nie zauważa, że ponoć bliskie i zaufane osoby robią wszystko, by pozbawić ją majątku. Efekt jest taki, że ląduje wraz z synem w małym mieszkanku w kamienicy, niemal bez środków do życia. Otrząsa się jednak z niemocy i wraz z pewnym zdeterminowanym i skutecznym mężczyzną zaczynają realizować plan zemsty. Koniec końców okazuje się, że nawet bezwzględni i chciwi mężczyźni nigdy nie powinni poniewierać inteligentną, zdesperowaną i gotową na wszystko kobietą, bo słono za to zapłacą.
    Wbrew pozorom nie zdradzam w tym miejscu zbyt wiele z fabuły Kolorów ognia. Opowieści o zemście – bardzo liczne tak w literaturze, jak i filmach – oparte są na tym samym schemacie. Finał jest przewidywalny, ale najciekawsze jest to, w jaki sposób przygotowywana jest pułapka, w którą wpaść mają źli ludzie bądź zdrajcy. Lemaitre już we wcześniejszych książkach udowodnił, że potrafi tworzyć niebanalne historie, ale akcja w Kolorach ognia jest chyba najbardziej skomplikowana, precyzyjna i zaskakująca – rzekłby finezyjna w niewymuszony sposób, jakby francuski autor był człowiekiem, dla którego planowanie zemsty jest chlebem powszednim. Poza tym kolejne kroki, które prowadzą przeciwników Madeleine prosto w pułapkę, także przeprowadzają czytelnika przez barwną historię polityczną i gospodarczą, tak samej Francji, jak i w ogóle Europy lat 20. i 30 XX wieku. Kolory ognia nie są tylko i wyłącznie opowieścią o zemście, ale także skreśloną z iście epickim rozmachem historią tamtych czasów. Barwnych, ale naznaczonych niepewnością i strachem przed przyszłością, która nie rysowała się w jasnych barwach, co doskonale przejawia się w losach postaci wykreowanych przez francuskiego pisarz.
    Właśnie – bohaterowie powieści… Lemaitre przyzwyczaił już czytelników, że umie stworzyć niebanalne, psychologicznie pokomplikowane postacie, więc żadne to zaskoczenie, że i takie są w nowej powieści. Przy czym na plan pierwszy wysuwają się postaci kobiece, co jest pewnym novum w prozie francuskiego pisarza. I nie chodzi tylko i wyłącznie o główną bohaterkę, Madeleine. W Kolorach ognia jest kilka naprawdę wybornych postaci kobiecych drugiego a nawet trzeciego planu. Jest więc w powieści ekscentryczna śpiewaczka Solange, którą z synem Madeleine łączy specyficzna przyjaźń, jest także Vladi, Polka (taki smaczek dla naszych czytelników), opiekunka syna głównej bohaterki, która początkowo nie mówi ni w ząb po francusku, ale świetnie porozumiewa się ze swoim podopiecznym - i która jest szczerą katoliczką i równie szczerą nimfomanką. A to nie wszystkie ciekawe bohaterki tej powieści.
    Dla mnie dużą wartością nowej powieści Lemaitre’a jest jej stylistyczne wyrafinowanie. Autor świetnie operuje słowem, ale przy tym nie sili się na tanie efekciarstwo i językowe popisy dla samych popisów. Lemaitre pisze tego rodzaju prozę, którą można smakować dla samego brzmienia zdań (wielkie oklaski dla tłumaczki powieści!), co w dzisiejszej literaturze, głównie stawiającej na akcję i jeszcze raz akcję, nie jest częste. Po prostu – w każdym zdaniu, każdym akapicie potwierdza się, że obcuję z pisarzem – może powinienem napisać: Pisarzem – a nie zwykłym autorem książek.
    Bardzo ceniłem Lemaitre’a jako autora kryminałów, twórcę cyklu z komisarzem paryskiej policji, niziutkim Camille'em Verhoevenem (na przykład świetne, choć dosyć brutalne powieści Alex i Ofiara). Wydaje mi się jednak, że dopiero po tym jak francuski autor porzucił ten cykl i zaczął tworzyć fabuły niekryminalne (prawdę powiedziawszy nie do końca, bo i w Do zobaczenia w zaświatach, i w Kolorach ognia pojawiają się wątki przestępstw czy nawet zbrodni), w pełni rozwinął skrzydła. Inaczej rzecz ujmując, stał się lepszym, pełniejszym pisarzem. Może schematy powieści kryminalnej ograniczały Lemaitre’a, może zwyczajnie potrzebował czasu, aby rozwinąć w sobie potencjał do tworzenia innego rodzaju prozy. Nie mam pojęcia, jak rzeczywiście było, ale w gruncie rzeczy nie ma to większego znaczenia. Nie dociekam nadmiernie i zwyczajnie raduję się Kolorami ognia. Od dawna nie czułem chęci, by drugi raz przeczytać tę samą powieść. Jestem pewien, że po Kolory ognia sięgnę po raz kolejny. I to niebawem.