niedziela, 21 marca 2021

Anna Rozenberg, Maski pośmiertne

 


 Spokojnie, bez napinki


Anna Rozenberg, Maski pośmiertne, Wydawnictwo Czwarta Strona, Poznań 2021, s. 379.


    Tak, oczywiście, ten tekst będzie o Maskach pośmiertnych, jednak nie mogę sobie odmówić, by nie zacząć od kilku uwag na temat książek debiutanckich w ogóle, ponieważ w przypadku powieści Anny Rozenberg jest to kwestia i ciekawa, i ważka. Często zdarza się, że długie oczekiwanie na debiut nie wychodzi autorom na dobre, ponieważ w efekcie powstają teksty „przenoszone”. Autorzy mają zbyt wiele pomysłów, powstaje zbyt wiele wersji tekstu, za wiele jest poprawek, a koniec końców tworzą tekst albo przekombinowany, albo naznaczony debiutancką niepewnością. W przypadku debiutów kryminalnych wielu autorów chce zacząć z przytupem, za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę czytelników (o co w czasach nadprodukcji prozy kryminalnej jest coraz trudniej), więc stawia na pomysł: Im więcej, mocniej, tym lepiej. Zwykle prowadzi to do mnożenia rozmaitych (niekoniecznie zgranych ze sobą) tematów i wątków zestawianych na zasadzie: A może coś chwyci. Albo do mnożenia makabry i zachlapywania kolejnych stron krwią. Łatwo przewidzieć, jaka jest wartość takiego debiutu.
    Maski pośmiertne są debiutem Rozenberg, na który autorka (a i ja też) czekała długo (bardzo). I jest to oczywiście powieść kryminalna. Rozenberg udało się brawurowo ominąć wszelkie pułapki, dzięki czemu jest to jeden z najciekawszych debiutów kryminalnych ostatnich lat. A w dodatku jeden z najlepiej zbalansowanych kryminałów, jakie ostatnio czytałem (i nie chodzi mi wyłączenie o debiuty). Napisanym na spokoju i bez zbędnej debiutanckiej napinki. Po swojemu.
    Ale do rzeczy, czyli do powieści. Akcja rozgrywa się w Anglii w roku 2013 w niezbyt dużym mieście Woking koło Londynu. Zostaje zamordowana Polka, która niedawno przyjechała tam wraz z mężem, którego policja nie może namierzyć. Śledztwo prowadzi inspektor David Redfern, nowy w tym mieście, który zmaga się nie tylko z kolegami policjantami, którzy niezbyt mu ufają, ale również ze sprawą swojego dawnego przyjaciela i partnera, którego w dramatycznych okolicznościach zastrzelił. Sprawą, która okazuje się bardziej złożona, niż to się wcześniej inspektorowi wydawało.
    Przyznam szczerze, że znudziło mnie już ogrywanie przez naszych autorów kryminałów wciąż tych samych miejsc. Ciągle ta Warszawa (zwykle ukazywana jako pępek świata), na zmianę z Krakowem, Trójmiastem czy Wrocławiem. Albo jakieś polskie prowincjonalne miasteczka odbijane z jednej sztancy. Dlatego duży plus dla Rozenberg za realia angielskie. Widać, że autorka świetnie je znam, umie oddać ich specyfikę i klimat. Dobrze wpasowuje intrygę kryminalną w przestrzeń Woking a do tego nie zarzuca czytelnika nadmiarem informacji na temat miasta, w którym rozgrywa się akcja, czy Anglii w ogóle. Wymaga to fabularnego wyczucia, którego często brakuje innym naszym autorom kryminałów, umieszczającym powieściową akcję za granicą. Przykładem jest choćby Bardzo zimna wiosna Katarzyny Tubylewicz, w której to powieści (akcja rozgrywa się w Szwecji) niemal z każdej strony bije po oczach przesłanie: Zobaczcie, ludkowie, ile ja o tej Szwecji wiem.
    Gdybym miał wskazać najmocniejszą stronę Masek pośmiertnych, bez wątpienia postawiłbym na kreacje bohaterów. Na plan pierwszy oczywiście wysuwa się Redfern, policjant o ciekawych, splątanych jamajsko-polskich korzeniach. Wpisuje się on w powszechny (a i zgrany) schemat policjanta po przejściach: rozwiedzionego, samotnego, naznaczonego niedawną traumą i przewlekłą chorobą… Rozenberg zrobiła jednak wiele, żeby nadać Redfernowi oryginalny rys, na przykład obdarzając go niemal chorobliwą nieśmiałością i bezradnością wobec kobiet  (więcej nie chcę zdradzać, żeby nie psuć innym lekturowej frajdy). Ale nie tylko Redfern przykuwał w Maskach pośmiertnych moją uwagę. Bardzo intrygująca jest postać Marty, córki zamordowanej kobiety. A nawet postaci zupełnie epizodyczne, jak choćby starzec opiekujący się cmentarzem, skreślone są z – tak bym to ujął – autorską czułością i dbałością. Inaczej rzecz ujmując, nie są one jedynie niezbędnymi „elementami” akcji – są jakieś.
    Jak już wspomniałem, intryga kryminalna w powieści Rozenberg składa się z dwóch wątków – śledztwa w sprawie zabójstwa Polki oraz historii zabitego przyjaciela Redferna, który nawet po śmierci ściąga na inspektora problemy. Akcja toczy się niezbyt szybko, co akurat mi nie przeszkadza, chociaż końcówka mogłaby mieć nieco więcej dynamiki. Świetnym posunięciem było wplecenia w intrygę wątku losów Polaków w Anglii w czasie II wojny światowej i po niej, losów czasami tragicznych, bo – nie ma co kryć – po zakończeniu wojny Anglicy potraktowali niedawnych sojuszników podle. Wiem, że niektórym czytelnikom takie wtręty historyczne wydają się zbędne, jedna ja je cenię, bo – będę to powtarzał do znudzenia – kryminały mogą mieć walor nie tylko rozrywkowy, ale i poznawczy.
    Rozenberg zadebiutowała powieścią kryminalną, która wcale nie wygląda na debiut. I nie chodzi mi tylko o łatwy paradoks, który ma okrasić końcówkę mojego tekstu. Autorka wszystkie fabularne puzzle ułożyła z taką precyzją, że nie ma między nimi żadnych szczelin. Jest w Maskach pośmiertnych tyle zbrodni, obyczaju, historii i realiów, ile trzeba. I są ciekawi bohaterowie, których dalsze losy chcę dalej poznać. Na debiut Rozenberg czekałem dekadę. Mam nadzieję (cichą), że druga część serii z Redfernem pojawi się nieco szybciej. 

PS. I wreszcie, Rozenberg posługuje się polszczyzną, która nie rani mojego polonistycznego serca, więcej - sprawia, że bije ono jakby żwawiej.