niedziela, 30 sierpnia 2020

Marta Matyszczak, Las i ciemność

 


 

Gucio i Spółka. Z nieograniczoną nieodpowiedzialnością


Marta Matyszczak, Las i ciemność, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2020, s. 302.


    Jak to szybko zleciało… Ledwie w roku 2017 Marta Matyszczak zadebiutowała powieścią kryminalną Tajemnicza śmierć Marianny Biel, a całkiem niedawno wyszła już ósma część serii Kryminał pod psem zatytułowana Las i ciemność. Matyszczak pisze lekkie, niespecjalnie krwawe czy brutalne komedie kryminalne (osobiście wolę wymyślone przez Marcina Wrońskiego określenie krymi zgrywa, której jednak przyjęło się zdecydowanie słabiej w narracji o prozie kryminalnej). Ich wyróżnikiem jest, co wskazuje sama nazwa serii, że jednym z głównym bohaterów tego cyklu autorka uczyniła sympatycznego kundelka o imieniu Gucio, który na swój sposób uczestniczy w śledztwach (o ile właśnie nie tropi ukrytej gdzieś kiełbasy śląskiej) i komentuje szaleństwa „człowieków”. A tych, jak to w tego rodzaju kryminałach, nie brakuje.
    Przyznam od razu, że mam słabość do kryminałów autorki z Chorzowa, która ujęła mnie – wspomnianą już - postacią Gucia czy wplatanymi w kolejne powieści elementami tak kultury i obyczajowości Śląska, jak i języka śląskiego, co w rodzimym kryminale wciąż należy do rzadkości. Dobrym rozwiązaniem jest umieszczanie akcji kolejnych powieści z serii w różnych lokalizacjach, rozrzuconych niemal po całej Polsce. W Lesie… jest to środek Puszczy Augustowskiej – z tego co sobie przypominam, miejsce w ogóle wcześniej niewyzyskane w kryminałach. Prywatny detektyw Solański oraz jego wybranka Kwiatkowska (główni bohaterowie serii) jadą tam, by w przyjemnych okolicznościach przyrody (i niepowtarzalnych) wziąć… ślub. Oczywiście, jak zwykle w przypadku tej pary wszystko idzie na opak, plany się walą a w śluzie na Kanale Augustowski zostają znalezione zwłoki mężczyzny, który niekoniecznie zginął na skutek wypadku. Oboje próbują jako tako rozwiązać zagadkę kryminalną i przygotować się do uroczystości, co prowadzi do serii absurdalnych, dziwnych czy śmiesznych sytuacji. A do tego Kwiatkowska mierzy się z „demonami” przeszłości, bo odwiedziła już dużo wcześniej Puszczę Augustowską, będąc nastolatką. I wcale nie były to wakacje jej życia.
    Jak to zazwyczaj w komediach kryminalnych bywa, w nowej powieści Matyszczak znajduje się bardzo dużo rozmaitego humoru, od słownego po sytuacyjny. Z poczuciem humoru bywa tak, że jest bardzo różne, czyli – inaczej rzecz ujmując – to co śmieszy jednych, drudzy zbywają wzruszeniem ramion albo uważają wręcz za niesmaczne. W Lesie… nie zawsze śmiałem się w tych miejscach, które – jak przypuszczam – autorka pisała z nastawieniem, że mają czytelnika rozweselać. W niektórych miejscach narracja powieści jest „przefajnowana” – to znaczy, że za dużo jest, jak dla mnie, elementów z założenie humorystycznych na stronie czy w rozdziale. Ale generalnie lektura Lasu… wprawiła mnie w dobry humor, a o to w komediach kryminalnych głównie chodzi.
    Trochę niepokoi mnie, że kolejne części serii Kryminał pod psem powstają szybko, co – niestety – odbija się na jakości tekstu, szczególnie w warstwie językowo-stylistycznej. Sporo jest Lesie… zdań za szybko „puszczonych” spod palca, niedopracowanych akapitów. Ale po części jest to wina także osób odpowiedzialnych za redakcję tekstu, która powinna być zrobiona z większą starannością.
    Czy tak, czy siak, komedia kryminalna Las i ciemność Matyszczak przyniosła mi sporo zabawy. Już czekam na następną część przygód Gucia i Spółki, zastanawiając się, jakie nowe miejsce opisze autorka z Chorzowa.


 

 

piątek, 21 sierpnia 2020

Robert Małecki, Żałobnica

 

 

Kobieta spękana


Robert Małecki, Żałobnica, Wydawnictwo Czwarta Strona, Poznań 2020, s. 383.


    Nowości! Po trzykroć nowości! Taki początek recenzji nowej powieści Roberta Małeckiego, zatytułowanej Żałobnica, aż cisnął mi pod palce stukające w klawiaturę komputera. Po trylogii sensacyjnej oraz trzech tomach udanej serii kryminałów z komisarzem Grossem (smakoszem kanapek z pasztetem) autor z Torunia postanowił sprawdzić się w nowym gatunku – thrillerze psychologicznym. Poza tym Małecki po raz pierwszy w centrum opowieści ustawił kobietę, trzydziestotrzyletnia Annę, która jest zarazem główną bohaterką, jak i narratorką Żałobnicy. Bo wreszcie – Małecki pierwszy raz napisał powieść w narracji pierwszoosobowej (kto próbował, wie, że to nie lada jaka sztuka…). Wielu autorów prozy gatunkowej wymyśla jednego bohatera i jeden schemat fabularny, a później powiela je w kolejnych powieściach (aż do znudzenia siebie samych albo czytelników). Oczywiście, rozumiem takie podejście, bo przecież jest spora grupa odbiorców literatury lubiących czytać książki, które już znają. Osobiście zdecydowanie bardziej cenię pisarzy poszukujących, testujących własne możliwości w rozmaitych gatunkach czy formach literackich. Małecki do nich bez wątpienia należy. I chwała mu za to!
    Dobrze, ale miało być o Żałobnicy… Prawdę powiedziawszy, na początku było mi dosyć trudno wkręcić się w lekturę nowej powieści Małeckiego, głównie przez rwany, nerwowy rytm narracji, w której sporo jest bardzo krótkich, często jednowyrazowych akapitów. Nie przepadam za taką formą pisania, ale szybko załapałem, że stoi za tym celowy zamysł autora. W ten sposób – nie wprost – Małecki charakteryzuje główną bohaterkę. Kobietę spękaną.
    Jak dla mnie kreacja Anny jest najmocniejszym punktem powieści. Małecki stworzył skomplikowaną, pogłębioną i niejednoznaczną postać kobiecą. I do tego zwyczajnie ciekawą, której losy chce się poznać. Punktem wyjścia fabuły jest śmierć męża oraz pasierbicy Anny w wypadku samochodowym na przejeździe kolejowym. Co zmusza bohaterkę do gruntownej zmiany własnego życia i zmierzenia się z demonami przeszłości (są i takowe). Do tego znika dróżniczka odpowiedzialna za wypadek, a Anną zaczyna się interesować policja (dokładniej pewna policjantka, swoją drogą, też dobra postać drugiego planu). Pomijając traumatyczną sytuację, w której znajduje się Anna, sama w sobie jest, jako się rzekło, spękana. Albo rozchwiana, jak kto woli. Na pozór dobra, kochająca żona, która ma jednak swoje za uszami. Kłamczucha, która nie umie kłamać. Na zewnątrz sprawiająca wrażenia zimnej, w środku wulkan emocji. Kobieta z tajemnicą (a nawet kilkoma). Więcej nie mogę zdradzać. I tylko jeszcze drobna uwaga na marginesie – często piszący mężczyźni mają spore problemy z kreowaniem kobiecych bohaterek. Na pewno jednak nie Małecki.
    Fabuła Żałobnicy poprowadzona jest sprawnie, choć autor ułożył ją w dużej mierze z czytelnych, ogranych schematów i motywów. O wypadku samochodowym już wspominałem, a do tego jeszcze – dla przykładu – ważnym wątkiem w powieści jest historia trudnej przyjaźni dwóch nastolatek. Ostatnimi laty historii przyjaźni nastolatków i ich rozlicznych traum było wiele tak w powieściach, jak i choćby serialach, więc reaguję na nie napadami ziewania. Poza tym jak dla mnie w zakończeniu Żałobnicy napięcie zamiast rosnąć, malało. Ale może to jedynie mój problem, bo nastawiłem się na fajerwerki, które nie wybuchły. Ale cóż, od takiego autora jak Małecki wymagam trochę więcej.
    Czytałem już tu i ówdzie, że Żałobnica jest najlepszą powieścią Małeckiego. Nie zgodzę się z tym twierdzeniem, bo jak na mój gust lepsza jest choćby Skaza. Co nie zmienia faktów, że w nowej powieści pisarza z Torunia jest świetna główna bohaterka, bardzo dobry tytuł i sprawnie poprowadzona opowieść. Żałobnicą Małecki potwierdził, że ma ewidentny dryg do pisania thrillerów. I że nie brakuje mu świeżych pomysłów. Jeśli postanowi dalej pisać thrillery, sądzę, że stworzy świetne teksty. Czego Małeckiemu z serca życzę.
 

piątek, 14 sierpnia 2020

Tomasz Duszyński, Toksyczni

 

 

 Gliniarz, który zapomina


Tomasz Duszyński, Toksyczni, Wydawnictwo SQN, Kraków 2019, s. 383.


    Pisarstwo Tomasza Duszyńskiego było dla mnie – bez wątpienia – jednym z objawień zeszłego roku. Szczególnie przypadła mi do gustu proza retro tego autora, cykl zapoczątkowany powieścią Glatz (2019). W prywatnym rankingu zdecydowanie niżej oceniłem współczesną powieść sensacyjną Duszyńskiego zatytułowaną Toksyczni. Dlaczego? Bo jednak swoją sensację autor uszył z czytelnych – by nie powiedzieć: zgranych – schematów. Są więc w Toksycznych mafie i mafijki, prokurator, który kolekcjonuje haki na ważne persony, brudni gliniarze, psychol zza wschodnie granicy, który jest maszyną do zabijania. Jest oczywiście zagrożenie życia osoby bliskiej głównym bohaterom. I tak dalej, i w ten deseń. Oczywiście, Toksyczni są świetnie napisani, co mnie nie dziwi. Moim zdaniem – i chyba nie popadam w zbytnią przesadę – Duszyński spokojnie mieści się w trójce – obok Marcina Wrońskiego i Zygmunta Miłoszewskiego – najsprawniejszych pod względem językowo-stylistycznym autorów rodzimej prozy gatunkowej.
    Tak więc specjalnie nie spieszyło mi się do pisania o Toksycznych. Ale w końcu zebrałem się – a to z powodu Nowickiego, jednego z dwóch, obok Ultrasa, głównych bohaterów powieści. Nowicki jest sześćdziesięcioletnim, emerytowanym policjantem. Swego czasu bardzo cenionym i skutecznym. Kimś w rodzaju lokalnej policyjnej legendy. Poznajemy go w momencie, kiedy ma początki Alzheimera, nie domknął żałoby po śmierci żony, niespecjalnie dogaduje się z córką-jedynaczką. Nowicki nie tyle żyje, co dryfuje przez życie, coraz bardziej zagubiony, pogrążony w smutku i marazmie. Kiedy jednak nadchodzi czas próby, oczywiście Nowicki daje radę. Nie w tym jednak rzecz… W powieściach kryminalnych czy sensacyjnych dosyć rzadko pojawiają się główni bohaterowie w wieku senioralnym. Już za samo to należą się Duszyńskiemu wyrazy uznania. Poza tym udało się autorowi ukazać postać Nowickiego w powieści w sposób pogłębiony psychologicznie, pełen niuansów, bez zbędnych uproszczeń czy przegięć. A to w powieściach sensacyjnych wcale nie jest częste.
    Naprawdę, dla samego Nowickiego warto przeczytać Toksycznych  Duszyńskiego.
 

piątek, 7 sierpnia 2020

Robert Ziębiński, Dzień wagarowicza

 

Zimnowojenne potwory


Robert Ziębiński, Dzień wagarowicza, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2020, s. 274.


    Ostatnimi laty proza gatunkowa ma się w Polsce całkiem dobrze, za jednym wyjątkiem – horroru. Zresztą z horrorem jest u nas problem od bardzo dawna i to nie tylko w literaturze, ale również w filmie. Mało autorów, mało tytułów i jeszcze mniej lekturowej satysfakcji dla czytelników. W ostatnich miesiącach coś się zaczęło w tej kwestii zmieniać. Delikatnie. W marcu (nieszczęśliwie w początkach pandemii) miał premierę filmowy slasher w reżyserii Bartosza M. Kowalskiego W lesie dziś nie zaśnie nikt. I jest to chyba jedyny polski horror, który obejrzałem z zaciekawieniem do końca, chociaż nie jestem pewien, czy reżyser chciał nakręcić pastisz gatunku, czy też horror na poważnie. Niedawno opublikowana została powieść Robert Ziębińskiego Dzień wagarowicza, w której autor nawiązuje do konwencji horroru z lat 50. ubiegłego wieku i opowieści o obłąkanych naukowcach zmieniających naturę świata zawsze z tym samym skutkiem – na gorzej.
    Akcja powieści rozgrywa się wiosną 1956 roku. Do rządowej daczy nad Jeziorem Śniardwy przyjeżdża grupa nastolatków, z córką jednego z partyjnych przywódców Ochaba na czele, by na zabawie spędzić kilka dni. W okolicznych lasach znajduje się tajna placówka badawcza nadzorowana przez Rosjan, w której naukowcy pracują nad projektem, mogącym mieć wielkie znaczenie dla towarzyszy z Moskwy. W niedalekiej wsi mieszka Roman, były cyngiel AK, który zaszył się na Mazurach, by wymknąć się komunistom, ale również w samotności przeżywać traumy z przeszłości. Coś zabija konie Romana a dalej… A dalej to już wiadomo, bo przecież horrory tego typu budowane są na czytelnych schematach. Dalej jest masakra.
    Cenię horrory, których autorzy, jak choćby niezrównany Stephen King, dużą wagę przykładają do ukazywania tła, miejsca akcji. Na szczęście należy do nich również Ziębiński. Rzeczywistość Mazur lat 50. XX wieku została w powieści umiejętnie wpleciona w makabryczną akcję. Ziębiński ze znawstwem ukazuje realia regionu, ale przy tym nie zarzuca czytelnika zbędnymi szczegółami, opisami – daje ich tyle, by oddać klimat i miejsca, i czasów. W ogóle dałbym autorowi dużego plusa za wybór Mazur lat 50. na miejsce akcji Dnia wagarowicza, bo o ile o Dzikim Zachodzie, czyli zachodnich ziemiach odzyskanych pisano już w prozie gatunkowej sporo, o tyle powojenne Mazury wciąż jeszcze są lokacją słabo wykorzystaną przez pisarzy.
    Akcji powieści Ziębińskiego też nie mam nic do zarzucenia. Kto ma zginąć, ginie, w scenach mordów autor nie przesadza z makabrą i okrucieństwem, akcja trzyma właściwe tempo do samego końca, a postaci są wyraziste w wystarczającym stopniu. Oczywiście, jak już wspomniałem, historia zbudowana została ze schematów, które dla odbiorców obeznanych z gatunkiem są czytelne, więc trudno o większe zaskoczenia. Ale w slasherach chodzi głównie o to, aby cieszyć się fabułą porządnie zbudowaną ze znanych elementów. A Ziębiński bez wątpienia stworzył swoją opowieść o mazurskiej makabrze ze znawstwem.
    Trochę zgrzytał mi momentami nazbyt prosty i skrótowy styl prozy Ziębińskiego. Jednak wiem, że mam rodzaj stylistycznej fiksacji (nic na to nie poradzę). Poza tym – tak, zdaję sobie sprawę, że horrory czyta się nie po to, by smakować piękno językowych fraz i podziwiać kunsztowne zdania.
    Dzień wagarowicza to porządna rzemieślnicza robota w dziedzinie horroru wykonana przez fachowca. Da się i w Polsce? Da się.