wtorek, 31 marca 2020



Puzzle zła


Dominik Rutkowski, Złe dzieci, Świat Książki, Warszawa 2020, s. 303.


    Bywają książki, których lektura przypomina układanie skomplikowanych puzzli bez znajomości obrazka, który ma się wyłonić z drobnych elementów. Śledzenie ich fabuły wymaga skupienia, które jednak łatwo jest utrzymać, bo czytającego napędzają ciekawość i napięcie. Co się objawi po dopasowaniu kolejnego fragmentu? Czy przed oczyma zamajaczy choćby cień całości? Jedną z nich są Złe dzieci Dominika Rutkowskiego.
    Powieść Rutkowskiego ma na wielu poziomach skomplikowaną konstrukcję. Akcja rozgrywa się na trzech planach czasowych. W 1944 roku do Warszawy przybywa kobieta w ciąży, by wziąć udział w pogrzebie swojego narzeczonego, oficera SS wysoko postawionego w hierarchii, który został zabity w wyniku akcji zbrojnej polskiego podziemia. Jak się okazuje, do końca nie chodzi wyłącznie o pogrzeb, a kobieta, pałająca nienawiścią do Polaków, popełnia zbrodnię. W 1984 roku w Warszawie zjawia się para Norwegów. Po stolicy oprowadza ich młody przewodnik Mietek, ale obcokrajowców samo miasta zdaje się zupełnie nie obchodzić, za to bardzo interesują ich cmentarze. Do tego Norwegowie zdają się być nieco dziwni, nic więc wyjątkowego że intrygują przewodnika, ale również zostają wzięci na cel przez esbeków. I w końcu współcześnie ta sama para z Norwegii znowu przyjeżdża do Warszawy i po raz kolejny wizytuje głównie cmentarze. Mietek za wszelką cenę postanawia odkryć skrywaną przez nich tajemnicę.
    Fabułę Złych dzieci komplikuje także mieszanie w nich przez autora wspomnień i wyobrażeń, faktów i mniej lub bardziej prawdopodobnych zmyśleń. Nie przez przypadek poszczególne całostki fabularne zaczynają się od fraz: „Wspominam…”, „Wyobrażam sobie…” Dwójka Norwegów i polski przewodnik starają się – napędzani różnymi motywacjami – rozwikłać zagadkę z przeszłości (nie mogę zdradzić zbyt wiele, żeby nie spojlerować), mając bardzo mało twardych, sprawdzonych faktów. Dlatego w wątkach, w których brakuje im ich, odwołują się do domysłów czy zwykłych fantazji. W powieści Rutkowskiego bardzo istotne, by nie rzec – kluczowe, jest pytanie o to, czego bohaterowie (a pośrednio czytelnicy) szukają, badając przeszłość: prawdy czy raczej w miarę spójnego mitu, który dawałby choćby namiastkę porządku w chaosie faktów, spełniając swoistą funkcję terapeutyczną; nawet jeśli miałby to być mit naznaczony okrucieństwem.
    Do tego jeszcze Złe dzieci są nieoczywiste gatunkowo, ponieważ Rutkowski połączył w książce schematy powieści obyczajowej (szczególnie w wątku tyczącym Polski lat 80. XX wieku), czegoś w rodzaju historycznego reportażu śledczego (tajemnica przeszłości Norwegów) czy powieści sensacyjnej.
    Trudno jest pokusić się o jednoznaczną interpretację tak nieoczywistej powieści jak Złe dzieci. Wspominałem już o kwestii stosunku do historii, jej statusu czy pożytków płynących z jej odkrywania. Równie ważna jest w powieści Rutkowskiego problematyka zła – choć powinienem raczej napisać Zła, jako fatum niszczącego kolejnych ludzi, kolejne pokolenia. Zło wojny dotyka kobietę, która przybywa do Warszawy w 1944 roku, ale też ziarno zła zdaje się w niej tkwić wcześniej, będą częścią jej natury. To zło, dodatkowo wzmocnione traumami i obsesjami, sprawia, że po wojnie na dziesięciolecia razem z bliskimi prawie całkowicie izoluje się od świata, zamieszkując na niewielkiej wyspie u wybrzeży Norwegii. Zło niszczy jej życie i życie bliskich. Czy definitywnie? Czy dla bohaterów istniej szansa na wyjście z głębokiego cienia Zła w jako takim zdrowiu psychicznym? To czytelnik powieści musi sam udzielić sobie odpowiedzi na te pytania.
    Moim zdaniem są w książce Rutkowskiego motywy dyskusyjne. Naznaczenie i tak złej kobiety, która zamyka się na wyspie z bliskimi, jeszcze rysem mocno perwersyjnej seksualności wydało mi się nadmiarowe. Nie dość jasne są dla mnie motywacje Mietka do poszukiwań prawdy o parze Norwegów – choć pewnie tłumaczy go podobna jak u nich skłonność do ulegania obsesjom. Pomimo tych drobnych zastrzeżeń jedno stwierdzę wyraźnie – Złe dzieci Rutkowskiego są bez wątpienia jedną z najbardziej intrygujących i nieoczywistych powieści, które ostatnio czytałem.

sobota, 28 marca 2020



Niewidoczny człowiek


Andrzej Duda, Człowiek, a nie człowiek, Wydawnictwo WasPos.


    Do powieści Człowiek, a nie człowiek Andrzeja Dudy mam stosunek szczególny, bo towarzyszyłem jej powstawaniu niemal od fazy pomysłu na książkę. Nic w tym niezwykłego – Duda był moim studentem na podyplomowych Studiach Literacko-Artystycznych UJ, a tekst tej powieści przedstawiony został jako praca dyplomowa. Od samego początku widziałem w tej historii spory potencjał, obserwowałem, jak się zmienia w trakcie pisania i – by tak rzec – rośnie.
    Akcja Człowieka… rozgrywa się współcześnie w Polsce, w konkretnym "tu i teraz", ale ma wymiar iście Kafkowski. Głównym bohaterem jest Markijan Sowa, w połowie Polak, w połowie Ukrainiec, który przyjeżdża do Polski, by szukać lepszego życia; po trosze jest to też rodzaj ucieczki od traum po nieudanym związku. Jednak znajduje tutaj głównie problemy. Następuje splot nieszczęśliwych przypadków: Markijan nie dostaje obiecanej pracy, zostaje okradziony a potem oszukany przez człowieka, od którego wynajmował mieszkanie. Bez dokumentów, pieniędzy i najniezbędniejszych rzeczy ląduje jako bezdomny na dworcu w Gliwicach.
    Tekst Dudy ma skomplikowaną, mozaikową konstrukcję. Główną osią fabuły jest historia Markijana, jednak autor ukazuje również losy ludzi, którzy stają na drodze głównego bohatera. Może raczej należałoby rzec, że Markijan się od nich odbija, bo relacje interpersonalne w prozie Dudy przypominają grę w bilard - Sowa jest niczym wystrzelona swobodnie bila, która po odbiciach od innych bil porusza się w niespodziewanych kierunkach. Są to ludzie bardzo odmienni: Krzysztof Wiśniowski, który oszukał Markijana, jest imbecylem i alkoholikiem, Małgorzata, która nie udzieliła bohaterowi pomocy, to egzaltowana kobieta nad działanie przedkładająca jałowe rozważania, Anita Ferens jest pustą kobietą, goniącą za seksualnym spełnieniem. Do tego dochodzą jeszcze policjanci czy bezdomni z dworca i jego okolic, z którymi spotyka się bohater. Chaotyczne relacje z innymi nie pomagają Markijanowi wydostać się z trudnej sytuacji, wręcz przeciwnie - zdają się jeszcze bardziej go pogrążać, prowadząc do ostatecznej tragedii.
    Markijan - nie z własnej winy - zostaje wmanewrowany w sytuację, której nie jest w stanie pojąć. Jak to się stało, że on, który zawsze dawał sobie radę w życiu, wylądował na dworcu bez grosza przy duszy? Dlaczego każda próba wyjścia z impasu sprawia, że wpada on w jeszcze większe kłopoty, na przykład z policją? Bohater przechodzi od nerwowej aktywności do zupełnej apatii, nie umiejąc poradzić sobie z sytuacją, która go przerasta. Inna sprawa, że jego wołania o pomoc pozostają bez odpowiedzi. Powieść Dudy odczytać można jako studium samotności i bezradności, historię człowieka, który w chwili ostatecznej próby zostaje pozostawiony samemu sobie. Wiąże się to z poruszanym przez autora powieści tematem bezdomności i biedy. Duda ukazuje mechanizm, który ludzi zepchniętych na margines społeczny - nie zawsze z własnej winy - czyni przezroczystymi, właściwie niewidocznymi dla ludzi, którzy prowadzą normalne życie. Nie zmieniają tego stanu rzeczy drobne gesty, jak jałmużna, którą w niedzielę daje Markijanowi młody, dobrze ubrany mężczyzna. W gruncie rzeczy jest to pusty gest, rodzaj odruchu, który jeszcze bardziej upokarza "niewidocznego człowieka".
    Praca ze studentami – ostatnimi laty głównie w ramach warsztatów prozatorskich – sprawia mi zwykle wiele satysfakcji, która zdecydowanie wzrasta, kiedy udaje się im wydać książkę, bo jest to potwierdzenie, że nasza wspólna praca ma sens i przynosi efekty. Jak w przypadku powieści Dudy zatytułowanej… No właśnie, mnie zawsze będzie się kojarzyła ze swoim pierwotnym tytułem. Jakim? Tego nie zdradzę.

wtorek, 24 marca 2020

 

Cykl – Zaległe lektury czasu pandemii

 




O chleb i ideę


Dariusz Zalega, Śląsk zbuntowany, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019, s. 224.


    W okolicach premiery Śląsk zbuntowany Dariusza Zalegi przedstawiany był jako reportażowa opowieść o Ślązakach (przede wszystkim z Górnego Śląska), którzy wzięli udział w hiszpańskiej wojnie domowej (1936-39), walcząc po stronie Republiki głównie w oddziałach Brygad Międzynarodowych. I faktycznie, znajduje się w tej książce ciekawy, ukazywany ze specyficznej perspektywy i pełen mało znanych szczegółów obraz tej krwawej i brutalnej wojny, który – jak sądzę – zadowoli czytelników zainteresowanych historią konfliktów zbrojnych w XX wieku w ogóle, a wojny domowej w Hiszpanii w szczególności. Jednak mnie zaciekawiło w tym tekście coś innego, opis lokalnych uwarunkowań i przemian społecznych (zawartych w trzech pierwszych rozdziałach książki: Korzenie, Granice, Emigracja), które koniec końców doprowadziły do tego, że spora grupa Ślązaków krętymi ścieżkami dotarła do Hiszpanii.
    Przeciętny Polak o historii Górnego Śląska wciąż wie niewiele, a jeśli już – pewnie kojarzy powstania śląskie czy problemy z identyfikacją narodowościową mieszkańców tego regionu. Zalega ukazuje historię Śląska w początkowych dekadach XX wieku przez inny niźli narodowościowy pryzmat. W posłowiu do książki autor pisze, że interesuje go „plebejska historia regionu”, co może brzmi nieco abstrakcyjnie. Wykładając to prościej – Zalega skupia uwagę na losach zwykłych śląskich robotników, ich problemach z utrzymaniem pracy i zapewnieniem bytu, kromki chleba sobie oraz bliskim, co w niepewnych czasach konfliktów zbrojnych i granic państwowych przesuwanych po terenie regionu było nie lada wyzwaniem, jak również – co w książce jest istotne – przedstawia walkę klasową i polityczną, która miała spory wpływ na życiowe wybory sporej części Ślązaków.
    W Śląsku zbuntowanym Zalega wykorzystuje już dobrze sprawdzoną w narracjach historyczno-reportażowych metodę przybliżania makrohistorii przez mikrohistorie. Szkieletem książki są zachowane wspomnienia kilkunastu Ślązaków, dzięki czemu opowieść Zalegi jest – by tak rzec – plastyczna, pełna konkretów i ciekawych szczegółów. Naprawdę sporo dowiedziałem się z niej o życiu codziennych Ślązaków tamtych czasów, często rozpaczliwych zmaganiach o byt, strajkach, potyczkach (nierzadko krwawych) z funkcjonariuszami wszystkich władz, które rządziły Śląskiem; o ich losach i wciąż jeszcze mało znanych oraz słabo opisanych epizodach z ich historii. Przykładem jest choćby opis międzywojennej emigracji zarobkowej Ślązaków do Francji i Belgii – wątek w książce poboczny, ale bardzo ważny. I oczywiście bardzo wiele miejsca w tej książce autor poświęcił przybliżeniu działalności rozmaitych ruchów robotniczych czy partii politycznych, przede wszystkim lewicowych, od socjalistycznych przez komunistyczne aż po anarchistyczne. Każdy, kto zaliczył edukację w czasach PRL-u, pewnie pamięta, jaką mordęgą było wkuwanie historii polskiego i światowego ruchu robotniczego. Autorowi Śląska zbuntowanego udało się kwestie polityczne, historię zmagań klasowych, między- i wewnątrzpartyjnych tarć ukazać w przejrzysty a przy tym zwyczajnie intrygujący sposób. Zapisałbym to autorowi na duży plus.
    Z tego co widzę, Śląsk zbuntowany przeszedł trochę bez echa. Właściwie trudno się dziwić, bo ani historia tego regionu, ani jego współczesność wciąż niespecjalnie interesują resztę kraju. A szkoda, bo można się z niej sporo dowiedzieć nie tylko o samym Śląsku i Ślązakach. Więc tak na koniec – w tej książce pojawia się morał, wprawdzie wyrażony nie wprost, lecz wyraźnie wybrzmiewający: ci, którzy poświęcają się dla idei, prędzej czy później dostają po rzyci. I nie dotyczy to wyłącznie Ślązaków.

poniedziałek, 16 marca 2020



Pogromca chaosu


Lee Child, Zgodnie z planem, przeł. Jak Kraśko, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2020, s. 414.


    Nie było żadnego zaskoczenia w Zgodnie z planem, bo Jack Reacher kolejny raz wysiadł z autobusu, choć wcale nie musiał, i z miejsca zaczęła się krwawa jatka „w imię zasad”. Wysiadł w amerykańskim półmilionowym prowincjonalnym mieście, którego nazwa nie pada, w jakimś bliżej nieokreślonym stanie, by pomóc starszemu, doświadczonemu przez los i ludzi człowiekowi. I wplątał się przez przypadek w brutalną wojnę gangów. Jak łatwo przewidzieć, skończyło się to źle. Dla gangów.
     Seria Childa z Reacherem jest dla mnie prawdziwym fenomenem. Dobrze ponad dwadzieścia powieści w cyklu, schemat wciąż ten sam, jasny i przejrzysty. Czytając kolejną książkę o perypetiach byłego oficera żandarmerii wojskowej, doskonale wiedziałem, jak będzie przebiegała akcja, co się za chwilę stanie a nawet jaki będzie finał. To jeszcze nic – miałem świadomość, w którym momencie i jaki padnie żart, jak będą wyglądały opis (specyficzne) walk czy jak ułożą się relację Reachera z innymi bohaterami. A jednak Zgodnie z planem wciągnęło mnie równie mocno, jak poprzednie powieści z tej serii. Sposób, w jaki Child panuje nad czytelnikiem, prowadzi go naprawdę ma w sobie coś z magii. Oczywiście, magia – by tak rzec – ufundowana została na doprowadzonym do perfekcji rzemiośle pisarskim brytyjskiego autora, w którego tekstach nie ma zbędnych elementów. Ujmę to inaczej: Child dostarcza nam sterylnie czystą sensację najwyższej próby.
    Ale jednak – będę się przy tym upierał – jest w powieściach z Reacherem element magii. Od lat próbuję go uchwycić, z dosyć miernym skutkiem. Może magiczna moc przyciągania w tych powieściach zasadza się na tym, że ich główny bohater jest pogromcą chaosu? Żyjemy w czasach coraz większej niepewności, narastającego chaosu, tym groźniejszego że pełzającego, trudno uchwytnego, ale wpływającego na nasze życie. Choć właściwie teraz, w czasach pandemii koronawirusa, chaos wokoło jest aż nazbyt widoczny i dotkliwy. Child opowiada – swoją drogą, doskonale przecież znaną od wieków – bajkę o samotnym mścicielu i obrońcy słabych oraz pokrzywdzonych, który pojawia się znikąd, karze złych, opanowuje chaos i przywraca aksjologiczny porządek, czyli zgodnie z planem (własny) zaprowadza porządek. Oczywiście, jedynie na chwilę i bardzo lokalnie. I ja, jako czytelnik, przez chwilę po lekturze powieści Childa odczuwam coś w rodzaju katartycznego oczyszczenia. Może to właśnie o to chodzi. Choć nie musi. Może wystarczy powiedzieć, że Child jest autorem świetnych powieści sensacyjnych i nie dorabiać do tego prostego stwierdzenia jakiejkolwiek ideologii.

poniedziałek, 9 marca 2020

 

 Traumy i sztuka



Grzegorz Skorupski, Dłonie śmierci, Wydawnictwo Oficynka, Gdańsk 2019, s. 390.


    Wydawać by się mogło, że czas polskiego kryminału retro, który w dużym stopniu przyczynił się do rodzimego boomu kryminalnego (ukłony dla Marka Krajewskiego…), powoli się kończy. Wydawcy chętniej sięgają po kryminały współczesne, czytelnicy częściej wybierają historie osadzone w naszym „tu i teraz”. Rzecz normalna w literaturze – jedne nurty zmieniają się w wąską strugę, zaś inne rozlewają się szeroko. Co – oczywiście – nie znaczy, że retro niebawem zniknie. Wciąż powstają – i zapewne wciąż będą powstawać – świetne kryminały historyczne. Prawdziwym objawieniem zeszłego roku była świetna powieść Glatz Tomasza Duszyńskiego, której akcja rozgrywa się w 1920 roku w Kłodzku. Ciekawie rozwija się pisanie kilku autorów, którzy już wcześniej postawili na retro opowieści o zbrodniach. Jednym z nich jest dla mnie Grzegorz Skorupski. I to o książce tego autora będzie piosenka. W sensie – recenzja.
    Akcja Dłoni śmierci (poetycko-patetyczny tytuł, jak na mój gust, nieco zgrzyta) rozgrywa się w 1920 roku w wielkopolskim Gostyniu, niby już polskim, ale wciąż naznaczony administracyjno-polityczną tymczasowością. W ciągu kilku dni zostaje zabitych w makabryczny sposób kilkoro mieszkańców miasta. Dzieło seryjnego zabójcy, "poetycznego", bo zostawia przy ofiarach kartki z fragmentami wierszy? Na to pytanie szuka odpowiedzi prokurator, który tymczasowo szefuje także miejscowej policji, Adam Karski i jego podwładni.
    Skorupski postawił w nowym kryminale na przerażające, wymyślne zabójstwa. Jasne, Marek Krajewski w serii o Mocku wyznaczył w tej kwestii pewne standardy, wielu autorów idzie wskazaną przez wrocławskiego pisarza drogą. Mnie ten kierunek średnio pasuje, by nie rzec - wcale, mnożenie makabrycznych opisów, choć może się wydawać poruszające, wydaje mi się po prostu słabe. Oddam jednak Skorupskiemu, że część zabójstw w Dłoniach śmierci miało być czymś w rodzaju dzieł sztuki, a sztuka czy literatura odgrywają w tej powieści sporą rolę (autor ma za to u mnie plusa), więc te pokręcone sposoby odbierania życia mają w tej opowieści jako takie uzasadnienie.
    Przyczepić się też muszę do wątku związanego psychologią u początków lat 20. XX wieku. W słowie Od autora przeczytałem, że pisarz konsultował ze specjalistami zagadnienia psychologiczno-psychiatryczne, jednak w niektórych momentach Karski i psychiatra doktor Dolsberg za bardzo analizują sprawę od strony psychologicznej jak współcześni profilerzy, co trąci lekkim anachronizmem.
    Jednak moim zdaniem w Dłoniach śmierci więcej zapisałbym Skorupskiemu na plus niż minus. Pisarz w ciekawy, pogłębiony sposób rozwinął temat traum wojennych, które mocno dotykają nie tylko samych żołnierzy, którzy doświadczyli piekła I wojny światowej, ale również ich bliskich. Do tego dał w Prologu naprawdę świetny kawałek prozy wojennej, co w polskim kryminale wciąż należy do rzadkości. Dłonie śmierci uwodzą też świetnie oddanym kolorytem lokalnym i realiami początków II RP na terenie Wielkopolski. Inaczej rzecz ujmując, powieść Skorupskiego jest naprawdę solidnym kryminałem miejskim, w którym Gostyń ukazany został w sposób plastyczny i pełny, ale bez zbędnego balastu encyklopedycznej wiedzy na temat miasta.
    Na pisanie Skorupskiego zwróciłem uwagę już przy okazji Smaku błękitu. Dłoniami śmierci pisarz potwierdził, że uczy się i rozwija. I to już niemało, szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy tak wielu pisarzy i „pisarzy” stawia na taśmową produkcję tekstów, a nie – na samorozwój pisarski.

*

    Na koniec mały drobiazg, który mnie ubawił… Jeden z bohaterów Dłoni śmierci, niejaki Marciszewski, stwierdza: „Jeszcze nie spotkałem wartościowego człowieka, który by podkreślał coś w tekście książki czy wyrywał z niej kartki”. W książkach podkreślam ciągle i z pasją. Cóż, chyba nie jestem wartościowym człowiekiem…