Zaaresztowane słowa
Mariusz Sieniewicz, Plankton, Wydawnictwo Znak, Kraków 2017. s. 348.
Mariusz Sieniewicz już od debiutanckiej Prababki (1999) jawił się jako pisarz otwarty na rzeczywistość i czujny obserwator przemian społeczno-obyczajowo-politycznych. Jak wielu prozaików z tzw. roczników 70. w dużym stopniu bazował na doświadczeniach własnych i swoich rówieśników, jednak pisarz z Olsztyna wyróżniał się tym, że w niewielkim stopniu zajmowały go publicystyczne aktualia, nie gonił za głośnymi tematami. Sieniewicza interesowały (i wciąż interesują) nie tyle ulotne fakty i wydarzenia, których "żywotność" w dobie medialnej nadprodukcji "informacji" jest krótka, co raczej opisywania i analizowanie mechanizmów zmiany. Prawdopodobnie dlatego tak chętnie sięgał po formę dystopii - po raz kolejny w nowej powieści zatytułowanej Plankton.
Akcja powieści rozgrywa się w roku 2092, po dwóch krwawych wojnach z islamistami, które diametralnie zmieniły sytuację geopolityczną w Europie. Wyznawcy Mahometa między innymi zajęli Włochy, co spowodowało, że papież przeniósł się do Sztokholmu, stoją też u południowych granic Polski. Choć właściwie takiego kraju już nie, jest Polacja, coś w rodzaju federacji autonomicznych, zamkniętych miast, których stolicą formalnie jest Olsztyn. Terytoriów pomiędzy miastami właściwie nikt w pełni nie kontroluje. Zaś miastami rządzi kler katolicki. Sieniewicz kreśli wizję państwa, w którym "(...) religia jest głównym i wiodącym dyskursem publicznym" (s. 186). Księża i zakonnicy zarządzają wszelkimi dziedzinami życia, od spraw ducha po sprawy materii. Wprawdzie istnieje fasadowa klasa polityczny, ale jest ona do tego stopnia pozbawiona wpływów i znaczenia, że na kluczowe stanowiska laickie wyznaczane są androidy. Kościół nie tylko faktycznie rządzi Polacją, ale dąży do tego, aby sprawować absolutną władzę nad mieszkańcami kraju, kontrolować nie tylko ich zachowania, ale nawet myśli, marzenia czy wspomnienia, czemu służą nowinki technologiczne wykorzystywane bardzo umiejętnie przez kler jako swoistą (zazwyczaj wirtualną) smycz na obywateli. Celem działań Kościoła, określanym nie wprost, jest całkowite ujednolicenie mieszkańców Polacji, pozbawienie ich podmiotowości i koniec końców doprowadzenie do stanu, kiedy wszyscy będą myśleć tak samo, pragnąć tego samego, co osiągane jest dzięki wszechobecnej propagandzie, ale również fizycznemu "formatowaniu" umysłów ludzi niepokornych, co odbywa się przy użyciu specjalnych urządzeń, na przykład onirografów. Co koniec końców sprawia, że jak to ujmuje zakonnik Artur - mieszkańcy Polacji żyją "w świecie projektowanym" (s. 287). Albo, inaczej rzecz ujmując, zmienią się w tytułowy plankton ("[...] nowy człowiek to homo planctus", s. 303), bezwolną masę "żyjątek" unoszącą się na fali, której pływami steruje Kościół.
To właśnie braciszek Artur, należący do zakonu kapucynów, jest głównym bohaterem a zarazem narratorem powieści. Kapucyni traktowani są przez inne zakony z przymrużeniem oka jako swoiści prostaczkowie boży, którym przydziela się mniej ważne zadania i funkcje. Co nie znaczy, że mogą robić, co im się żywnie podoba. Artur podczas wycieczki rowerowej z córką (w wykreowanej przez Sieniewicza rzeczywistości Kościół zniósł celibat) łamie zakaz wypuszczania się poza granice Olsztyna. Za karę zostaje wysłany do Krakowa, który na skutek ataku terrorystycznego został nieomal zmieciony z powierzchni ziemi. Bohater myśli, że będzie tam przede wszystkim niósł pomoc i pociechę potrzebującym, szybko jednak okazuje się, że machina kościelna, której jest częścią, ma inny cel. Pod przykrywką poszukiwania "islasusłów", czyli zakamuflowanych agentów wroga, zaczyna się w ruinach Krakowa "zwieranie szeregów", czyli eliminowanie ludzi niepokornych, innych albo jedynie nie w pełni zgadzających się z obowiązującą doktryną. Artur próbuje buntować się, ale z mizernym skutkiem, bo szybko zostaje poddanym ujednolicającej resocjalizacji. Działania Kościoła są przygotowaniami do kolejnej wojny z niewiernymi, a znakiem jej początku staje się - przedstawiona w ostatnim rozdziale powieści - wielkopiątkowa procesja, na czele której idą dzieci, co jest oczywistym nawiązaniem do słynnej krucjaty.
Dystopie zasadzają się na chwycie, polegającym na tym, że współczesne zagrożenia, problemy czy lęki są ekstrapolowane w świat przyszłości czy też odmienny od rzeczywistego świat fikcyjny. Nie inaczej jest w nowej powieści Sieniewicza. Olsztyński pisarz nie żałuje czarnej farby w odmalowywaniu wizji przyszłości wywiedzionej z teraźniejszości. Nazwałbym Plankton summą wszystkich współczesnych strachów do n-tej potęgi. Powieść stanowi istny katalog jakże dobrze znanych nam problemów: zamykanie się społeczeństw z obawy przed (rozmaicie nazywanymi) obcymi, prześladowanie inności, rozwój technologii, które stanowić mogą źródło inwigilacyjnej opresji, katastrofa ekologiczna itd., itp. Jednak Sieniewicza najbardziej zdają się interesować (albo inaczej - najbardziej leżą pisarzowi na sercu) dwie kwestie, które zresztą od jakiegoś czasu stanowią wektory rozwoju jego pisarstwa: religii, czy ogólniej - religijności, oraz kobiet. Autor kreśli wizję Polacji jako państwa teokratycznego, w którym wszelkie aspekty życia podporządkowane są religii a absolutną władzę sprawuje Kościół katolicki. Jak każdej władzy, tak w tym przypadku Kościołowi zależy, aby sprawnie zarządzać i realizować własne cele, a najłatwiej tego dokonać, mając do czynienia z homogenicznym i całkowicie kontrolowanym społeczeństwem. Być może jest to jeszcze jakaś, choć upiorna, wersja katolicyzm, ale z chrześcijaństwem nie ma już nic wspólnego. W rzeczywistości zaprojektowanej przez Sieniewicza po raz kolejny odrodził się patriarchat, na straży którego stoi Kościół, przyjmujący bardzo opresyjne formy. Wystarczy podać przykład, że zakonnicom zostaje odebrane prawo głosu - dosłownie, wycina im się języki. I właśnie - język...
Jak dla mnie w Planktonie najciekawsze są wątki związane z językiem, a dalej - także twórczością i literaturą. W świecie wymyślonym przez pisarza z Olsztyna język ma być narzędziem kontroli nad społeczeństwem. Jak we wszystkich ustrojach totalitarnych albo ku totalitaryzmowi zmierzających. Narrator stwierdza: "Świat po zamachach domagał się jednoznaczności, czerni i bieli" (s. 153). W takim świecie język, aby skutecznie spełniał funkcje kontrolne i propagandowe, także musi być jednoznaczny. Znaczenia słów muszą być jasno zdefiniowane, nie ma miejsca na na semantyczne niuanse i swobodne interpretacje. Jednak język nieodmiennie ma w sobie potencjał zmiany, by nie rzec - anarchii. Dlatego Kościół tworzy specjalne agendy, które kontrolują sieć i usuwają z niej słowa nazbyt wieloznaczne lub z jakichś powodów niewygodne, "aresztując" je i zamykając w "obozie koncentracyjnym języka" (s. 254). W sytuacji, kiedy w dyskursie publicznym język jest formatowany, niemożliwa staje się jakakolwiek prawdziwa twórczość literacka, a pisarz staje się kimś w społeczeństwie zbędnym, a nawet z założenia podejrzanym: "Słowo 'pisarz" stało się synonimem persony mętnej, judaszowej, ale też w gruncie rzeczy - kompletnie bezużytecznej społecznie" (s. 194). Ale też potencjalnie groźnej, ponieważ groźny w świecie jednoznaczności jest sam język. Nieprzypadkowo główny bohater w momentach buntu czy choćby uświadomionej niezgody na to, co dzieje się wokoło niego i w czym musi uczestniczyć, traci kontrolę na własnym językiem. Zaczyna się jąkać, plątać słowa, tworzyć kontaminacje wyrazów i ich ciągi, które nabierają zupełnie nowych, niespodziewanych znaczeń. W tych momentach gładka powłoka (nowo)mowy narzuconej mu z zewnątrz pęka, a spoza niej wyziera jego własna, nieskrępowana myśl, którą próbuje wyrazić się na swój własny sposób. Indywidualny i niepowtarzalny. Myśl, która nie jest spacyfikowana wymogiem jednoznaczności, w której jest miejsce na wyrażanie zwątpienia i emocji, niepewności i rozchwiania. Być może jest ona kaleka, "zająkliwa", ale jest własną myślą. Tyle tylko że - jak już wspomniałem - brat Artur zostaje spacyfikowany. W ostatnim rozdziale już się nie jąka. Gładkie i w gruncie rzeczy pozbawione znaczenia frazy płyną bez przeszkód z jego ust. Już się nie waha, nie wątpi. Ale też w gruncie rzeczy nie mówi, podobnie jak pozbawione języka zakonnice, staje się jedynie tubą dla sformatowanego, propagandowego języka. Nie ma więcej żadnej nadziei? Również dla nas, skoro Plankton jest projekcją w przyszłość doświadczanych przez nas zagrożeń i lęków?
Nowa powieść Sieniewicza jest pełna stylistycznych zadziorów, chropawa, drażniąca i dręcząca; naszpikowana piętrową metaforyką, neologizmami i "trudnymi słowami", których tak nie lubią współczesne media. Sam miałem problem, żeby przeczytać za jednym razem więcej niż 20-30 stron tekstu. Spotkałem się z opiniami, że powieść jest językowym dziwolągiem pozbawionym ciekawej fabuły, rodzajem "językowej jazdy po bandzie" (określenie Huberta Klimko-Dobrzanieckiego). Zgoda, fabuła jest taka sobie, ale też - będę się przy tym upierał - w Planktonie nie chodzi o "dzianie się" czy nawet katalogowanie współczesnych strachów. W Planktonie chodzi o język. W słowie odautorskim Sieniewicz wskazuje, że powieść jest - między innymi - "epilepsją języka", co potwierdza, że autor świadomie wybrał taki a nie inny styl i jednocześnie zaprojektował w tekście określony tryb lektury. Zająkliwy styl (jak jąkanie się bohatera) wytrąca z rytmu lektury, stawia opór. Zmusza do wysiłku, namysłu nieomal nad każdym słowem, zdaniem. Pokazuje jak język odkształca obraz rzeczywistości. Może ją zakłamywać, ale równie dobrze - pomagać w dotarciu poza iluzoryczną powłokę tworzoną przez uproszczone, spreparowane przez specjalistów od manipulowania społeczeństwami "narracje". A jest to temat obecnie niezwykle ważny i poważny. Żyjemy w czasach niszczenia języka, celowego upraszczania, odzierania z mnogości sensów i znaczeń. W mediach, o internecie nawet nie wspominając, dominuje lekkostrawna językowa papką, która na dodatek często niewiele ma wspólnego z poprawną polszczyzną. Bo trzeba mówić szybciej, bo trzeba podawać jak najwięcej "informacji". I nic to że najczęściej są to informacje "puste", które niewiele albo zgoła nic nie komunikują odbiorcy. Niestety pisarze nie przeciwstawiają się stanowczo niszczeniu języka, co więcej, widać wyraźnie, że z roku na rok coraz więcej jest książek pisanych "stylem zero", przezroczystym. Rezygnacja z sygnatury autorskiej, własnego języka jest niebezpieczna. Język stanowi jedno z narzędzi poznawania i opanowywania świata. Pozbawieni własnego, indywidualnego języka stajemy się bardziej podatni na zmanipulowane "narracje", by odwołać się do słowa odmienianego przez wszystkie przypadki w dyskursie publicznym. Plankton Sieniewicza odczytuję głównie jako wezwanie do - by przywołać tytuł innej, ważnej powieście pisarza - rebelii językowej, która będzie walką o sens i wartości. Bez własnego języka będziemy bezbronni. Tego należy się lękać. I to już nie jest jedynie strach z zaprojektowanej przyszłości. On właśnie zagląda nam w oczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz