wtorek, 8 września 2020

Zygmunt Miłoszewski, Kwestia ceny

 

 

 Pisarzu, na morze!


Zygmunt Miłoszewski, Kwestia ceny, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2020, s. 527.


    Odnoszę wrażenie, że Zygmunt Miłoszewski wciąż jeszcze nie do końca rozstrzygnął, jak będzie wyglądało jego pisarskie życie po Szackim. Po Gniewie (2014), ostatniej (jak na razie) powieści z serii o krnąbrnym prokuratorze, najpierw wydał powieść Jak zawsze (2017), w sumie całkiem ciekawy "obyczaj" wpleciony w historię alternatywną Polski. A niedawno pojawiła się powieść przygodowa czy sensacyjna (mniejsza o subtelne rozstrzygnięcia genologiczne) Kwestia ceny, w której autor powrócił do bohaterów i schematów wykreowanych wcześniej w Bezcennym (2013). Nie w tym nic złego, w końcu ta ostatnia książka stała się bestsellerem, czemu więc Miłoszewski nie miałby ponownie wykorzystać sprawdzonych rozwiązań.
    W Kwestii ceny, podobnie jak w Bezcennym, w centrum opowieści znajduje się historyczka sztuki Zofia Lorentz, która tym razem ma – do spółki ze swoimi bliskimi i kompanami – ni mniej, ni więcej tylko uratować ludzkość. Akcja powieści rozgrywa się w szerokim świecie, od Paryża po Sachalin, pojawia się w niej zła, chciwa korporacja farmaceutyczna, która chce stać się najpotężniejszą firmą globu, oraz grupa naukowców-idealistów, którzy są tak zafiksowani na idei uratowania ludzkości, że bez mrugnięcia okiem poświęcają życie poszczególnych ludzi, stających na drodze do realizacji ich celu. A bezwzględna gra toczy się o artefakt, który należał niegdyś do zamieszkującego Sachalin ludu Ajnów, przedmiot nie byle jaki, bo dzięki niemu ludzka cywilizacja może odmienić swój los (dodam: ponury).
    Historia jak historia, Miłoszewski utkał ją z dobrze znanych wątków, w czym nie widzę niczego złego, bo to w końcu proza gatunkowa. Byłem nawet skłonny przymknąć oko na to, że mniej więcej do dwieście pięćdziesiątej strony tej powieści emocje i napięcie są równie wielkie jak na grzybobraniu (a i potem też nie obgryzałem paznokci w trakcie lektury…), co w powieści przygodowej może być już pewnym problemem. Wystarczyło mi, że Miłoszewski – podobnie jak i we wcześniejszych książkach – posługuje się eleganckim stylem i składnią, która nie ogranicza się do zdań pojedynczych. Że wykreował kilka dobrze pomyślanych, na swój sposób sympatycznych postaci, jak choćby holenderskiego pirata, który poprzestaje na małym, czy najemnika, który przeżywa kryzys wiary. Albo że wciąż potrafi skreślić sceny nienachalnie komiczne, jak te z „atakiem” niedźwiedzia na Sachalinie czy z wełnianymi skarpetkami, który mogą zatrzymać każdy poryw namiętności. Ale jedna rzecz odstręczyła mnie od tej powieści na dobre.
    W słowie Od autora Miłoszewski zwierzył się, że jest „żeglarzem neofitą”, zakręconym na punkcie nowej pasji. Jakoś po ludzku rozumiem, że autor chciał się nową fascynacją podzielić z czytelnikami, co sprawiło, że spora część akcji powieści rozgrywa się na morzach, na różnych jednostkach pływających. A nawet sama główna bohaterka, Lorentz, unosi się ponad dobę na falach oceanu w piankowym kombinezonie. Mnie niestety marynistyczne klimaty w prozie zupełnie nie kręcą, nie podniecają mnie wcale a wcale dokładne opisy statków czy wykonywanych przez nie manewrów, zwyczajnie nudzą mnie wszelkie morskie przygody. I nie jestem fanem powieści Clive’a Cusslera, którego powieściami zaczytuje się jeden z bohaterów Kwestii ceny, i ukłon w stronę którego zrobił Miłoszewski w swojej powieści. Nic więc dziwnego, że nie tyle dokończyłem lekturę powieści warszawskiego autora, co raczej ją zmęczyłem.
    Cóż, mam nadzieję, że zanim weźmie się z pisanie kolejnej powieści, Miłoszewski znajdzie sobie nowe, lepsze hobby. Czego i autorowi, i sobie życzę.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz