piątek, 7 sierpnia 2020

Robert Ziębiński, Dzień wagarowicza

 

Zimnowojenne potwory


Robert Ziębiński, Dzień wagarowicza, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2020, s. 274.


    Ostatnimi laty proza gatunkowa ma się w Polsce całkiem dobrze, za jednym wyjątkiem – horroru. Zresztą z horrorem jest u nas problem od bardzo dawna i to nie tylko w literaturze, ale również w filmie. Mało autorów, mało tytułów i jeszcze mniej lekturowej satysfakcji dla czytelników. W ostatnich miesiącach coś się zaczęło w tej kwestii zmieniać. Delikatnie. W marcu (nieszczęśliwie w początkach pandemii) miał premierę filmowy slasher w reżyserii Bartosza M. Kowalskiego W lesie dziś nie zaśnie nikt. I jest to chyba jedyny polski horror, który obejrzałem z zaciekawieniem do końca, chociaż nie jestem pewien, czy reżyser chciał nakręcić pastisz gatunku, czy też horror na poważnie. Niedawno opublikowana została powieść Robert Ziębińskiego Dzień wagarowicza, w której autor nawiązuje do konwencji horroru z lat 50. ubiegłego wieku i opowieści o obłąkanych naukowcach zmieniających naturę świata zawsze z tym samym skutkiem – na gorzej.
    Akcja powieści rozgrywa się wiosną 1956 roku. Do rządowej daczy nad Jeziorem Śniardwy przyjeżdża grupa nastolatków, z córką jednego z partyjnych przywódców Ochaba na czele, by na zabawie spędzić kilka dni. W okolicznych lasach znajduje się tajna placówka badawcza nadzorowana przez Rosjan, w której naukowcy pracują nad projektem, mogącym mieć wielkie znaczenie dla towarzyszy z Moskwy. W niedalekiej wsi mieszka Roman, były cyngiel AK, który zaszył się na Mazurach, by wymknąć się komunistom, ale również w samotności przeżywać traumy z przeszłości. Coś zabija konie Romana a dalej… A dalej to już wiadomo, bo przecież horrory tego typu budowane są na czytelnych schematach. Dalej jest masakra.
    Cenię horrory, których autorzy, jak choćby niezrównany Stephen King, dużą wagę przykładają do ukazywania tła, miejsca akcji. Na szczęście należy do nich również Ziębiński. Rzeczywistość Mazur lat 50. XX wieku została w powieści umiejętnie wpleciona w makabryczną akcję. Ziębiński ze znawstwem ukazuje realia regionu, ale przy tym nie zarzuca czytelnika zbędnymi szczegółami, opisami – daje ich tyle, by oddać klimat i miejsca, i czasów. W ogóle dałbym autorowi dużego plusa za wybór Mazur lat 50. na miejsce akcji Dnia wagarowicza, bo o ile o Dzikim Zachodzie, czyli zachodnich ziemiach odzyskanych pisano już w prozie gatunkowej sporo, o tyle powojenne Mazury wciąż jeszcze są lokacją słabo wykorzystaną przez pisarzy.
    Akcji powieści Ziębińskiego też nie mam nic do zarzucenia. Kto ma zginąć, ginie, w scenach mordów autor nie przesadza z makabrą i okrucieństwem, akcja trzyma właściwe tempo do samego końca, a postaci są wyraziste w wystarczającym stopniu. Oczywiście, jak już wspomniałem, historia zbudowana została ze schematów, które dla odbiorców obeznanych z gatunkiem są czytelne, więc trudno o większe zaskoczenia. Ale w slasherach chodzi głównie o to, aby cieszyć się fabułą porządnie zbudowaną ze znanych elementów. A Ziębiński bez wątpienia stworzył swoją opowieść o mazurskiej makabrze ze znawstwem.
    Trochę zgrzytał mi momentami nazbyt prosty i skrótowy styl prozy Ziębińskiego. Jednak wiem, że mam rodzaj stylistycznej fiksacji (nic na to nie poradzę). Poza tym – tak, zdaję sobie sprawę, że horrory czyta się nie po to, by smakować piękno językowych fraz i podziwiać kunsztowne zdania.
    Dzień wagarowicza to porządna rzemieślnicza robota w dziedzinie horroru wykonana przez fachowca. Da się i w Polsce? Da się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz